POSZUKIWACZE ZAGINIONEGO KOTA
„Przerażająca przygoda Myszki Miki” – taki dopisek widnieje pod tytułem komiksu „Horrifikland”. I rzeczywiście. Jest przerażająco. I na wesoło. Ale nie ma w tym niczego dziwnego. Przecież za scenariusz tej historyjki z najsłynniejszą myszą świata odpowiada Lewis Trondheim. Musicie go znać. Przecież to on macza pace w genialnym „Donżonie”. To on stworzył serię „Ralph Azham” oraz takie albumy jak „Lapinot i marchewki z Patagonii” czy Wyspa Burbonów. Rok 1730”. Zakręcone, szalone, nieobliczalne. Nic dziwnego, że podobna jest jego wersja Myszki Miki.
„Horrifikland” zaczyna się jak staroświecki kryminał. Mamy więc biuro detektywistyczne i lekko zblazowanych (oraz sfrustrowanych) speców od zagadek. W rolach tych występują Myszka Miki, Kaczor Donald i pies Goofy. Tym razem mają odnaleźć… zaginionego kota. Trop prowadzi do zapomnianego i podupadłego parku rozrywki. Tytułowego Horrifiklandu, gdzie w latach świetności straszyły mumie, pająki, wampiry i duchy.
Dziś okazuje się być łakomym kąskiem – z racji terenu – na którym łapę chcieliby położyć biznesmeni od nieruchomości. Nic jednak z tego, gdy na horyzoncie pojawia się disnejowska ekipa. Horrifikland – dzieło życia małżonka pani Dobromilskiej – ze swoimi rollercosterami, pułapkami, zapadniami, zjeżdżalniami i czającymi się po kątach duchami znów odżywa. Jakkolwiek głupio to nie brzmi.
Trondheim tym razem napisał jedynie scenariusz. Klimat komiksu stworzył Alexis Nesme. Autor, który do tej pory nie zawitał jeszcze do polskiego komiksowa. W „Horrifiklandzie” udanie kreuje staroświeckie rysunki, pełne detali, szczegółów. Staroświeckie nie tylko ze względu na kreskę, ale i przykurzoną kolorystykę z dominacją brązów. Współgrające z zapomnianymi już nieco wesołymi miasteczkami, gdzie straszyć miały wełniane pająki, sztuczny dym i plastikowe szkielety.
„Horrifikland” jest kolejnym – po tomach „Kawa Zombo” oraz „Miki i kraina Pradawnych” – alternatywnym albumem z bohaterami Walta Disneya, stworzonym przez tuzów komiksu europejskiego. Kolejnym elementem udanego eksperymentu, który – na szczęście – w końcu zawitał też do Polski.
Andrzej Kłopotowski
autor recenzji:
Mamoń
20.09.2021, 22:43 |