MULTIWERSUM, KTÓRE SIĘ ŚMIEJE
„Death Metal” wreszcie dobiega końca. Wreszcie, bo chociaż jako ogół, jest to dobra, epicka opowieść, miewała momenty nużące czy zbędne. Teraz dostajemy wielki finał. Finał widowiskowy i pełen wielkich wydarzeń. I chociaż mimo tego całego rozmachu rzecz nie zaskakuje szczególnie, jako czysta, niewymagająca rozrywka dla fanów DC sprawdza się dobrze.
Superman, Batman i Wonder Woman mieli plan. Miało się udać. Perpetua miała zostać pokonana. Nie udało się. To jednak najmniejszy z problemów, bo oto Najmroczniejszy Rycerz na dodatek zdobył tyle energii antykryzysu, a tym samym wszystko zmienić w… Multiwersum, Które się Śmieje. Teraz jedynie przywrócenie wszystkich poprzednich przyszłości może coś pomóc, ale czy na pewno? Czy uda się to zrobić? I jakie będą skutki dla multiwersum?
Zarówno „Batman: Metal”, jak i „Batman: Death Metal” to eventy, które miały na celu wielką rewolucję, zaskoczenia i przedefiniowanie uniwersum czy może raczej multiwersum wydawnictwa DC Comics. Rzecz w tym, że kiedy patrzy się na całość już po przeczytaniu ostatnich stron, trudno nie odnieść wrażenia, że autorzy przedobrzyli. Chcieli tymi historiami stworzyć najbardziej epicki z dotychczasowych eventów. Coś, co rozmachem przebiłoby wszystko, co do tej pory napisano i narysowano. Z tym, że do tego komiksowego worka wrzucili trochę zbyt dużo. A na pewno znalazło się w nim trochę za dużo wątków i elementów naciąganych czy nieprzekonujących. W komiksie dużo uchodzi, fantastyka również pozwala na wiele, czasem jednak autorzy w „Metalu” odpływają zbyt daleko w fantastyczne rejony, zatracając element przekonywania do swojej wizji.
Abstrahując od tego, „Metal” sprawdza się dobrze, jako opowieść akcji. Historia, w której nieustannie coś się dzieje, bohaterów jest dużo, akcja sięga innych uniwersów, a rozmach niszczy całe światy. Tu zagrożenie jest większe, niż kosmiczne, walczą z nim na różnych frontach wszyscy bohaterowie DC, a autorzy dają nam popis ich mocy, pomysłowości i waleczności. Innym udanym elementem serii jest jej zabawa postaciami i ich losami poprzez ukazywanie wypaczonych wersji ich samych. Taka konwersja cech na horrorowi grunt. A dla mnie wielkim plusem jest też powrotem w tej serii Lobo, zapomnianego nieco na polskim rynku antybohatera, o którym pamiętać warto.
I nie można zapomnieć, że seria jest świetna graficznie. Najlepiej wypadają tu główne zeszyty z rysunkami Grega Capullo, ale i reszta artystów też radzi sobie nieźle. Ogół jest zatem przyjemny dla oka i miły w odbiorze. Nie jest to wielka seria. Nie jest przełomowa. Stara się jednak taką być i to też trzeba docenić. Niemniej najlepiej sprawdza się jako niezobowiązująca rozrywka, odpowiednik kinowego epic movie, który czyta się przede wszystkim dla wizualnych fajerwerków i ich fabularnych odpowiedników.
|
autor recenzji:
wkp
28.04.2022, 06:15 |