SZOK! TEGO JESZCZE NIE BYŁO! CIXI W CIĄŻY!
Był już „Lanfeust z Troy”. Był „Lanfeust w kosmosie”. Była też „Odyseja Lnfeusta”. Byli „Zdobywcy Troy” a nawet „Trolle z Troy”. A teraz dostajemy kolejną odsłonę sagi z krainy Troy. Tym razem jej bohaterką zostaje Cixi.
„Cixi z Troy” to kolejny dowód na kreatywność Christophe'a Arlestona, który od lat skutecznie rozbudowuje wymyślony przez siebie świat. Ale też dowód na umiejętność odpowiadania na potrzeby rynku. No bo skoro wymyśliło się znoszącą złote jaja kurę, trudno ją zarżnąć. I słusznie. Szczególnie jeśli przy tym ta kura - to znaczy saga - trzyma poziom. A tak w przypadku serii Arlestona jest.
Najnowszy, wypuszczony na polski rynek komiks z Troy to dopełnienie serii głównej. To spinoff z Cixi dziejący się przed siódmym albumem „Lanfeusta z Troy”. Pokazujący, jakie perypetie czekały ją między pobytem na dworze szacha Xingdu a pojawieniem się w Eckmulu. Co wtedy się wydarzyło? Całkiem sporo. Arleston wyczarował z tego trzy albumy. Dość powiedzieć, że dziewczyna na dobre odkrywa swoje drugie ja - mroczną wojowniczkę. Staje się też kochanką Thanosa, któremu ma dać mu upragnionego syna! I prawie podstęp szaleńca udaje się, gdyby nie kość Magohamotha, który objawia się w odpowiedniej chwili…
Jak na spinoff przystało, Arleston liczy na czytelników, którzy znają główną, troy'ową serię. Kto bowiem nie czytał „Lanfeusta...” niech nawet za „Cixi z Troy” się nie zabiera. To jednak uniwersum, które należy poznawać po kolei (pomijam „Trolle z Troy” będące odlotową jazdą bez trzymanki, zdatną do konsumpcji również bez znajomości „Lanfeusta...”).
Ilustracje w najnowszej odsłonie cyklu różnią się od poprzednich. Olivier Vatine (rysownik dwóch pierwszych rozdziałów) i Adrien Floch (rozdział trzeci) pozwalają sobie na większą dawkę ekspresji niż choćby Didier Tarquin („Lanfeust z Troy”) czy Jean-Louis Mourier („Trolle z Troy”). Przez to plansze są bardziej dynamiczne, „szybsze” ale i mniej dokładne. Sama mroczna wojowniczka z kolei przypomina kreacje Enrico Mariniego w serii „Drapieżcy”.
Tak, jak wspomniałem „Cixi z Troy” to lektura dla zagorzałych już miłośników twórczości Arlestona. Ci, którzy jeszcze nie wiedzą, czy chcą stać się jego zagorzałymi fanami, niech zaczną od „Lanfeusta z Troy”. Albo od „Trolli...”. A później brną dalej, aż dojdą do „Cixi…”. Choć nie jest to ostatnie słowo Arlestona w temacie Troy.
Andrzej Kłopotowski
autor recenzji:
Mamoń
29.08.2022, 23:17 |