POLOWANIE NA MUTANTÓW TRWA
Nowy tom „Ultimate X-Men” to jednocześnie początek nowego runu w serii. Tym razem runu pisanego przez znakomitego Briana K. Vaughana, który, jak jego poprzednicy, na warsztat bierze wątki i postacie i przywraca je, ale na swój własny sposób, przez filtra własnej wrażliwości i podejścia. No i wychodzi mu świetna rzecz, którą docenia i fani „X-Men”, i nowi odbiorcy, którzy od „Ulitmate” chcieliby zacząć swoją przygodę z tymi bohaterami.
W życiu X-Men znów się dzieje. Niedawno stracili członka załogi, ważnego członka, a już muszą zmierzyć się z kolejnymi tragediami. Ktoś bowiem, pchany do działania przez Pana Apokalipsy, zabija kolejnych mutantów. Do tego porwana zostaje Rogue, wraca Gambit, a niejaki Mojo urządza polowanie na mutantów, które staje się prawdziwym show…
„Ultimate X-Men” to seria, która ma szczęście do świetnych scenarzystów. I ma też szczęście, że ci świetni artyści biorąc się za nią, nie zamierzają ciągnąć na siłę swoich historii. Zaczął ją Mark Millar, który już ma taki zwyczaj, że zrobi kilkanaście czy kilkadziesiąt zeszytów danego cyklu, ot póki ma na niego pomysł, i siada do innego projektu. Tu machnął niemal czterdzieści zeszytów, wliczając event „Ultimate War”. Po nim serią zajął się Bendis, który pracował jednocześnie nad „Ultimate Spider-Manem” i wycisnął z siebie 12 kolejnych zeszytów, a po Bendisie mamy Vaughana, który zostanie z nami na dwadzieścia kolejnych. Ten tom to pierwsza połowa z nich. Połowa zamknięta, złożona z trzech niezależnych właściwie opowieści, choć oczywiście stanowiących większą całość.
No i jest tu przede wszystkim akcja. I wprowadzanie nowych postaci, których w „Ultimate” jeszcze nie było, jak chociażby Mr. Sinister. To też powrót do bohaterów, którzy dotąd nie mieli okazji zabłysnąć, jak Gambit. No i błyszczą całkiem nieźle. Może akcja tych zeszytów jest dość typowa, trochę też wtórna względem np. „Ultimate Spider-Mana”, ale Vaughan prowadzi ją sprawnie, lekko i przyjemnie. W swoim stylu, w którym nie brak jakiejś świeżości wyciskanej z odgrzewanego kotleta, ale i po prostu talentu. Bo niby to było, niby to znamy, a jednak spod jego ręki wychodzi coś, co potrafi nas kupić i ująć, zabawić, a nawet zaintrygować, bawiąc się superhero, opowieścią akcji czy thrillerem. Nuta satyry też zresztą tu zagościła.
A graficznie jest równie dobrze. Bo Kubert, bo Immonen, bo nawet Paterson jest tu przyjemny. Wszystko w nowoczesnym na ówczesną chwilę stylu, z dobrym kolorem, dopracowaną kreską, klimatem, dynamiką widowiskowością. Miłe dla oka to wszystko, lepsze niż choćby tom trzeci, gdzie Andrews popisał się brakiem wyczucia materii, mniej spójnej od tomu poprzedniego, który w całości zrobił jeden rysownik, ale i tak jest bardzo dobrze. Edytorsko też.
No to polecam, bo warto. Jako ciąg dalszy, jako samodzielna historię, jako coś dla fanów X-Men – tych nowych i tych, którzy od dawna tkwią w świecie mutantów. Oby Egmont zdecydował się na jeszcze parę tytułów z tej linii, choćby „Ultimates”, bo są tego absolutnie warte.
|
autor recenzji:
wkp
31.10.2022, 06:23 |