NA DZIKIM ZACHODZIE BEZ WIĘKSZYCH ZMIAN
„Catamount” to westernowa propozycja przygotowana przez Studio Lain. Jak wypada na tle dokonań tuzów tego gatunku? Pisząc o tuzach mam na myśli oczywiście duety Charlier/Giraud czy też Jodorowsky/Boucq. Pierwsi stworzyli cykl „Blueberry”. Drudzy - "Bouncer". To pewne wyznaczniki pokazujące jak solidny, komiksowy western powinien wyglądać. „Catamout” niestety nie dorównuje ani "Blueberry'emu", ani "Bouncerowi". Choć zadatki ma.
Do rzeczy. W polskim wydaniu dostajemy w jednym tomie cztery albumy serii. Odpowiada za nie Benjamin Blasco-Martinez, który wziął „na tapetę” tekst z 1947 roku „La Jeunesse de Catamoun”. Stworzony został przez Alberta Bonneau – żyjącego w latach 1898-1967 francuskiego pisarza. Nie czepiam się – jakby na to nie patrzeć – klasyki. Nie czepiam się też adaptacji. Martinez zaproponował komiks, który się czyta, w który się wchodzi i który się czuje. Zaproponował komiks o zemście, jakiej po latach dokonać ma cudem ocalony z napadu Czejenów chłopaczek. Chłopaczek uratowany przez rodzinę, która „zamarudziła” gdzieś podczas zdobywania Dzikiego Zachodu na terytorium, które okazało się być mniej przyjazne niż mogłoby się wydawać, że będzie. Chłopaczek noszący imię po kotowatym, który paradokslnie przyczynił się do jego uratowania.
Czejeni, osadnicy, rewolwerowcy, zakapiory, szeryfi, podupadłe miejsca - to część elementów tej komiksowej układanki. Kolejnymi są honor, zemsta, miłość, zdrada, odkupienie czy śmierć. Do tego jeszcze pościgi, ucieczki, zasadzki, zastawiane sidła i znów pościgi, ucieczki... Składników westernowych całe multum. Jak u Charliera czy Jodorovskiego. Ale "Blueberry" (ten klasyczny) czy "Bouncer" (pierwsze tomy) płyną. Tymczasem "Catamont" momentami się przycina. Zjada swój własny ogon. I jeśli "Blueberry" i "Bouncer" to pierwsza liga, tak "Catamount" to drugi szereg komiksowej grupy westernów.
W dodatku pierwszy z rozdziałów, który powinien przecież zachęcać do wejścia w proponowany przez autora świat, zniechęca. Nie fabułą, ale warstwą graficzną. Niby realistyczna kreska nie da sie zaliczyć do realistycznych z racji wielu błędów. Na szczęście dalej jest lepiej. Rysunki Benjamina Blasco-Martineza nabrały innego charakteru. Rozluźniły się. Wszystko za sprawą kolorystki - Emilie Beaud. Odeszła od „płaskości” na rzecz ekspresji. I gdyby nie ona, gdyby nie zmiana, seria byłaby pogrzebana. A tak – jej monotonia została przełamana, a „Catamount” dostał nową, graficzną energię. Sama historia bowiem nie jest zła. I pewnie wchodziłoby się w nią lepiej, gdyby początek pojawiał się na zasadzie retrospektyw wplecionych w fabułę o dorosłym już Catamouncie.
Studio Lain tradycyjnie wypuściło album w kilku wersjach okładkowych. Miły gest w kierunku psychofanów komiksu. Jednak dla fanów westernu myślę, że ważniejsze byłoby, aby nakład albumu był wciąż dostępny a zakup nie był uzależniony od cen wywindowanych przez rynkowych spekulantów.
autor recenzji:
Mamoń
19.02.2023, 12:17 |