TAK UMIERA BOHATER
No i nadszedł ten moment. Wielki finał losów Spider-Mana – a przynajmniej Spider-Mana w postaci Petera Parkera kryjącego się pod maską – a zarazem nowe otwarcie i wprowadzenie na scenę postaci Milesa Moralesa. Śmierć Spider-Mana? Trochę razy już mu się umierało, jeszcze więcej razy porzucił swą rolę, a Marvel z zabijania bohaterów (a potem ich ożywiania) zrobił stały element swoich publikacji, więc co tu można jeszcze ciekawego opowiedzieć? A no można, jeśli jest się takim Bendisem, wspieranym na dodatek choćby przez Marka Millara i Jonathana Hikcmana. Dlatego ten tom jest taki rewelacyjny, zabawny, niewymuszony, a jednocześnie nasycony emocjami, wzruszeniami i wyśmienitą akcją. Więc jest, co poczytać, jest na co popatrzeć i zachwycać się też jest czym. I w końcu, po latach, w wersji, jaka się nam po prostu należała. Ale po kolei.
W życiu Petera, jak zawsze, się dzieje. Sprawy szkolne, osobiste relacje… A tu jeszcze Ultimates decydują się szkolić Petera tak, by poradził sobie, jako heros. Niestety pierwsze szkolenie z Iron Manem kończy się na polu walki pomiędzy Black Cat a Mysterio o Klucz Zodiaku – artefakt, który dał władzę Kingpinowi, a który potrafi spełniać wolę posiadacza. Efekt jest katastrofalny, ale prawdziwa katastrofa dopiero nadchodzi. Z Triskelionu uciekają Osborn, Kraven, Dock Ock, Electro, Sandman i Vulture. Cel mają jeden i wiadomy – zamordować Petera. Niestety Spider-Man nie może liczyć tym razem na pomoc herosów, wybucha bowiem wojna między Ultimates a Ultimate Avengers. Zaczyna więc walkę o przetrwanie i ocalenie swoich bliskich…
Ten komiks to był strzał w dziesiątkę. Uśmiercić jednego z najbardziej lubianych bohaterów i zarazem uśmiercić tak, by już nigdy nie wrócił. Potem, oczywiście, na chwilę to odwrócono, ale wiele lat od tamtej chwili minęło, a i to było jedynie po to, by zaraz potem uśmiercić całe uniwersum Ultimate (choć w tym roku Hickman, który tego dokonał, ma je przywrócić), a wraz z nim Petera. Można by powątpiewać, czy ogłoszenie już w tytule, że Peter umrze to dobre rozwiązanie, ale ewentualne głosy przeciw takiemu podejściu do tematu milkną bardzo szybko. Chwyt reklamowy? Owszem. Podniesie się sprzedaż? Pewnie. Ale Bendis pokazał coś jeszcze – wiemy, że śmierć nadciąga, że jest blisko, coraz bliżej, więc autor każdy moment zbudował tak, by wypełniały go emocje. MJ wraca do Parkera, J. Jonah Jameson, który odkrył jego tajną tożsamość, jest gotów zrobić dla niego wszystko w ramach podzięki za ocalenie życia. Kapitan Ameryka jest jemu przeciwny. Każda z tych relacji to mały brylant wypełniony smutkiem, bo wiemy co nadciąga. Wiemy co będzie. Chcemy do ostatniej chwili łudzić się, oszukiwać, mieć nadzieję, bo przecież pojawia się pomoc, bo Peter jakoś sobie radzić, bo… bo… Ale nadziei nie ma. I to przejmuje do głębi.
A wielka zasługa tego, jak doskonale Bendis rozkłada akcenty. Akcja jest poprowadzona z mangową niemalże dynamiką. Czułe chwile trafione są w punkt – niby teen drama, ale na poziomie o niebo wyższym, niż np. w serialowej „Ms Marvel”, jak dla mnie wielkiej porażce MCU. Spokojne momenty… tych prawie już nie ma, od chwili, gdy akcja zaczyna się na całego, a na to długo czekać nie musimy. Reszta to jedna wielka walka z czasem. Pojedynek, który wyczerpuje i bohaterów i nas. Potem zostaje już tylko smutek. I paradoksalnie, dobra zabawa.
Część tego tomu wyszła po polsku przed laty w ramach „Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela” i już wtedy zachwycała. Ale sporo w niej brakowało. Teraz dostajemy całość – nie tylko wprowadzenie, nie tylko ciąg dalszy, w postaci poruszającego hołdu, jakim jest „Ultimate Fallout”, ale też i kontekst w postaci miniserii „Ultimate Comics Avengers vs. New Ultimates”. Tego wtedy nie było, teraz mamy, a nie dość, że ważne to, że mocno związane i wpływające na wydarzenia, to jeszcze jakże doskonałe. „Fallouta” też zresztą kiedyś nie mieliśmy (ot fragment w tomie o Moralesie), a robi wielkie wrażenie i za gardło chwycić potrafi.
No i jeszcze rysunki. Graficznie komiks stoi na wysokim poziomie. Wprawdzie nie jest równe to to, czasem kuleje, ale gdy na scenę wraca Bagley, pokazuje co potrafi. Przez trwanie „Ultimate Spider-Mana” różnie z jego kreską bywało, ale zła nigdy nie była, za to w tym albumie wspina się on na wyżyny własnych możliwości, jakby także i on chciał oddać hołd Peterowi. Nie boi się czerni, nie unika szczegółów. Po prostu urzeka. Podobnie, jak z głową położony kolor. I może to nie jakość jego najlepszych prac z „Amazing Spider-Mana” („Pościg”, „Wrzask” i te sprawy), ale niewiele im brakuje. A przecież jest tu jeszcze paru świetnych artystów, którzy też pokazują, na co ich stać.
To wszystko, plus znakomite wydanie, sprawiają, że ten album to absolutne musisz-to-mieć nie tylko dla fanów Spider-Mana, ale komiksów superhero w ogóle. coś, co świetnie sprawdza się jako widowiskowy akcyjniak, teen drama, obyczajowa historia, jak i wyciskacz łez. A po wszystkim znów zostaje niedosyt, ta ochota na więcej. I jeszcze coś, co kołacze nam się tam jeszcze po czaszce, po serduchu… No takich historii nam, czytelnikom, po prostu trzeba, jak najwięcej.
|
autor recenzji:
wkp
20.03.2023, 13:02 |