JADĄC DO ANATOLII
Dla takich chwil warto żyć. Dla takich, jak widok dywanów rozłożonych na tureckim pustkowiu. Jak czucie pędu powietrza na bułgarskich bezdrożach czy chłonięcie miejsc, które w dzieciństwie mijał Marc Chagall. Doświadczał tego Nicolas de Crécy. Z czytelnikami zaś dzieli się tymi doznaniami na planszach swego komiksu „Visa tranzytowa”.
„Visa” w tytule ma dwojakie znacznie. Pierwsze – to nawiązanie do wklejanego czy wbijanego paszport kawałka dokumentu pozwalającego przejechać przez kraj bez zbędnych przystanków. Do wizy, jakie dziś dla wielu są równie abstrakcyjne, co dla naszych dziadków podróż na Księżyc. Drugie – to odniesienie do samochodu, jakim wraz ze swym kuzynem w 1986 roku – zaledwie kilka miesięcy po wybuchu elektrowni w Czarnobylu - de Crécy rusza w szaloną podróż. Taką wyśnioną, wymarzoną. Przed siebie, gdzie oczy poniosą. Trochę bez sensu, trochę bez sprecyzowanego celu. Taką, kiedy jedzie się dla samego jechania. By chłonąć, odczuwać. Dla pokonywania kolejnych kilometrów. Odhaczania następnych państw. Francja, Włochy, Jugosławia (wtedy jeszcze istniała), Bułgaria, Turcja… Jak na młodziaków, dla których to pierwszy wypad zagraniczny, niezła trasa.
Niezła też trasa dla auta. Citroën Visa Club nie jest jakimś szczytem technicznych możliwości. "Jest to uboga wersja. Wyposażona w silnik dwucylindrowy o pojemności 650 cm3. (...) Działanie pojazdu wymaga więc cierpliwości podczas długich podróży... Zbliżanie się do 130 km/godz jest niebezpieczne. Jazda autostradą byłaby zuchwałością. Jednak dla tych, którzy tęsknią za sielankową jazdą, jest to przyjemność. Zwłaszcza ze wzgledu na szczególne brzmienie silnika 2CV ze wszystkimi typowymi wyobrażeniami, które temu towarzyszą. Idea kruchości została uwypuklona przełomem, jaki Visa stanowi w historii designu Citroëna. Fachowo nieestetyczny. Brzydota, do której człowiek się przyzwyczaja, tak, jak przywiązuje się do starego i wyliniałego psa o wilgotnym spojrzeniu."
„Visa tranzytowa” nie jest dokładnym zapisem podróży, jakiej doświadczył autor. To zapiski, migawki z podróży. To chwile uchwycone w komiksowe kadry i plansze. To momenty, które przetrwały – z jakichś powodów – w jego pamięci. Okazały się być tymi ważnymi. Jak zakup kebabu. Jak uliczne zamieszki. Jak strach przed biwakowaniem na totalnym odludziu. jak przerażający upał potęgowany włączającym się nie wiadomo na jakiej zasadzie ogrzewaniem. Jak nocleg w budowanym dopiero hotelu, z którego okien - w przyszłości - będzie rozciągał sie piękny widok na morze. Jak zapach nikotyny z wrzucanych na tylne siedzenie opakowań po bułgarskich i tureckich papierosach. To też zapiski dopełnione surrealistycznymi i poetyckimi wizjami. Pojawiającym się i znikającym - że tak go nazwę - strażniku poezji. Z tajemniczym miastem na drzewach. Ze znikającą stacją benzynową. Z poplatanymi drogami...
Sięgając po opasły – to 400 stron z małym hakiem – album miałem nadzieję na komiksową wersję „Jadąc do Babadag” Andrzeja Stasiuka. I nie zawiodłem się. Nicolas de Crécy też żongluje wypadami. Za główną oś obiera podróż do Anatolii. ale wzbogaca ją retrospekcjami, dopowiedzeniami. Wśród retrospekcji znajduje się np. opowieść o strachu przed dziewicą. Dziewicą Maryją. Matką Jezusa. Tą, która nagle może objawić się nie wiedzieć po co, nie wiedzieć czemu i nie wiedzieć gdzie. Albo historyjka "pląga". Albo o przerażającym bólu w plecach, który porównuje do cierpienia małego prosięcia z ropiejącym grzbietem, biegającego po Korsyce. Albo opowieść o zaczeskach (tych na głowie), która pozwala autorowi płynnie przejść do tematu znanego z zaczesek właśnie białoruskiego satrapy Aleksandra Łukaszenki. A dokładniej wizyty w jego kraju – dekadę później – przy okazji odbywającego się w Witebsku Festiwalu Marca Chagalla. Co ma piernik do wiatraka? Sporo. Po pierwsze, przywołany zostaje tu znów duch Czarnobyla. Po drugie zaś wypad na Białoruś – tam wiele rzeczy do dziś się nie zmieniło – przypomina mu klimat z pierwszego wyjazdu za żelazną kurtynę.
Z połaczeniem wizji z rzeczywistością korespondują komiksowe plansze. De Crécy - znany w Polsce z serii o "Dziadku Leonie" - to jeden z tych rysowników, którzy łączą ostrą, poszarpaną kreskę z pięknymi kolorami. Stoi w jednym szeregu z Cyrilem Pedrosą (ten od albumów "Portugalia" czy "Równonoce") oraz Joannem Sfarem ("Klezmerzy", "Wampir" czy "Kot Rabina"). To pozwala mu z jednej strony odpłynąć w nierealne. Z drugiej połapać klimat - czyli kolory, smaki, zapachy - odwiedzanych na trasie miejsc. Pokazać knajpki w tureckich mieścinach, przepalone słońcem pustkowia Anatolii ale też rozsypujące się rejony Witebska, gdzie dzieciństwo spędzał Chagall. Czy strach, jaki zapanował nad Prypecią w chwili, gdy wybuchała elektrownia czarnobylska.
Komiks „Visa tranzytowa” to – jak dla mnie – mocne, zagraniczne uderzenie na początek 2023 roku. To miła lektura, która pootwierała mi na powrót w głowie gdzieś szufladki z wyjazdami opisanymi jako np. „schyłek Związku Radzieckiego”, „Włochy 1994”, „Hiszpania 1997”, „Ukraina - Krym 2002” czy „Rumunia 2006”. Częściowo jeszcze wciąż będące w pamięci, częściowo już odchodzące w zapomnienie, przykryte kolejnymi wyjazdami. Do Bośni i Hercegowiny, Armenii, Serbii, Naddniestrza, Estonii czy Finlandii. Wyjazdami z różnych bajek. Z różnymi wspomnieniami. Ale zbieżnymi – pod względem odkrywania i przeżywania – z tym, czego doświadcza autor na łamach „Visy tranzytowej”.
Coś dla komiksiarzy-podróżników. Szczerze polecam.
Andrzej Kłopotowski
autor recenzji:
Mamoń
16.02.2023, 10:05 |