NA TROPIE WAMPIRA
Przed nami kolejne spotkanie z twórczością, jaką serwuje Mike Mignola. Dziś parę słów o pierwszej odsłonie cyklu „Baltimore”.
Tym razem Mignola – ojciec Hellboy’a – tak naprawdę „szkicuje fabułę”. Wymyśla założenia i bohaterów. Buduje ramy, w jakich ma dziać się seria. A ma to być – i jest – opowieść o żądzy zemsty, chęci wyrównania porachunków. Jedną stroną jest tytułowy lord Henry Baltimore. Człowiek z drewnianą nogą. Drugą – niejaki Haigus. Poznać go można po długiej bliźnie i braku oka. I po tym, że nie jest człowiekiem, lecz wampirem. Jest jeszcze trzecia główna rola, w której obsadzony został sędzia Andre Duvic. Człowiek na usługach tzw. nowej inkwizycji, którego zadaniem jest eliminacja tych, którzy są w zmowie z wampirami.
Fabułę rozwija już – o czym Mignola pisze we wstępniaku - Christopher Golden. To on rozpisuje sceny. Ożywia bohaterów, wysyłając ich na poszczególne spotkania. Na poszczególne starcia. To on tak naprawdę stoi za fabułami dziewięciu rozdziałów, jakie dostajemy w potężnym objętościowo komiksie „Baltimore” z dopiskiem „Tom 1”. To on wymyśla sceny z wampirami, żywymi trupami szalejącymi po solidnym kawałku Europy oraz tymi, którzy spotkania przeżyli. On też wprowadza na karty komiksu zarazę, okultyzm, rytuały – te, które mają pomóc zwalczać zło – czy też nowe, szalone postacie. Jak demoniczne zakonnice.
Jak mu wychodzi? Niby wszystko jest na swoich miejscach. Niby podróż przez Europę, w której Baltimore poszukuje Haigusa zaś Divic - Baltimore’a powinna być jak taki trochę demoniczny i horrorowaty western-samograj. Jak opowieść – takie mam skojarzenia – pokroju Wiedźmima na bazie prozy Andrzeja Sapkowskiego. I w wielu miejscach łapałem się na tym, że Baltimore to taki Wiedźmin z początku XX wieku… Coś jednak mi nie zagrało.
Czy rysunki Bena Stenbecka? Raczej nie. „Siedzą” przecież w klimacie Mignolaverse. Podobnie jak kolorystyka zrealizowana przez Dave'a Stewarta. Mamy brudnoszare - jak na demoniczną historię przystało – plansze przełamane jedynie czerwienią krwi, której nie brakuje. Choć pewnie inaczej by się to oglądało, gdyby za piórko chwycił Mignola i zilustrował całość tak, jak uczynił na okładkach do części poszczególnych rozdziałów składających się na wydany właśnie tom.
Nie dalej jak parę tygodni temu chwaliłem inne tomiszcze z nazwiskiem tego autora na okładce. Mignola dostał ode mnie słowa uznania za cykl „Homar Johnson” KLIK. Za odejście od schematów, od demonów. A dziś… Jestem w kropce. Choć może po prostu tylko ja jestem lekko zmęczony demoniczną materią, którą proponuje Mignola? Może wystarczy mi sam „Hellboy”?
autor recenzji:
Mamoń
12.07.2023, 23:53 |