ŻEGNAJ, MICHAEL!
Kot to pokerzysta i łez kolekcjoner
Gdy się przed panną pręży prosty ma ogonek
Więc kiedy panna kotu futro połaskocze
Kot zapala motor warkocze na warkocze
- Strachy na lachy
Było Cześć, Michael!, a jest już Żegnaj, Michael!, bo drugi zbiorczy tom jego przygód, to ostatni zarazem (no prawie, ale o tym dalej). I z jednej strony super, bo szybko całość, na dodatek w wydaniu pełnym i pięknym – a przy okazji super to także historia – a z drugiej żal, bo już koniec, a chciałoby się więcej. Bo takich mang już się nie robi, takiej bezkompromisowej zabawy dla dorosłych, specyficznej, acz urzekającej. Więc zostaje nam mieć nadzieję, że więcej podobnych tytułów trafi na polski rynek – ot choćby „Club 9” tego samego autora, bo czemu nie – a na razie cieszmy się z tego wznowienia, bo jest z czego.
Fabuła? Jak zawsze rzecz prezentuje nam serie krótkich, różnorodnych opowieści. Czasem historie są ze sobą powiązane fabularnie, a czasem jedynie postać Michaela jest ich jedyna wspólną płaszczyzną – bo treść wyklucza się z innymi. Rzeczy mamy tu różne, od iście fantastycznych wizji z Kocillą, po codzienne życie, gdzie w towarzystwie kotów pojawia się… dziecko! Bywa też dramatycznie, bywa wzruszająco, bywa śmiesznie… Ale jedną z najważniejszych i najdłuższych rzeczy pozostaje tu opowieść o… Planecie Kotów.
„Cześć, Michael!” to rzecz specyficzna, coś jak sitcom w formie mangi – i to taki sitcom, w którym może wydarzyć się wszystko. ciąg przyczynowo skutkowy nie jest tu ważny, historie są różne, niezależne od siebie. Od samego początku rzecz właściwie podzielona jest na z jednej strony te realistyczne historie o kotach i ludziach, z drugiej na abstrakcyjne, komediowe akcje, w których mamy gigantyczne koty, gangsterów i tym podobne atrakcje. Ale spójność między nimi nie jest nam potrzebna. Chodzi o zabawy, gatunkowe także – tu mamy choćby fajne historie o wampirach – i by to wciągało. A czasem by było także niesmaczne, bo nie brak tu opowieści o wypróżnieniu i tym podobnych, niewybrednych drobiazgów.
No ale niewybredny momentami humor, nie oznacza, że cała rzecz taka jest. w ogóle nawet te momenty są świetne, a „Michael” jako całość to już w ogóle znakomity jest. śmieszy, rusza, zawiera sporo prawdziwych rzeczy, a że całość skierowana jest do dojrzałego czytelnika, może sobie pozwolić na bardziej nieszablonowe, niegrzeczne podejście, z tematyką seksu włącznie. A że to wszystko się sprawdza i że świetnie wychodzi, potwierdza przyznana w 1986 roku nagroda Kodansha Manga Award – podzielona wówczas na dwie serie, „Michaela” i „Do Adolfów”.
A jeszcze super to narysowane – realistycznie, ekspresyjnie, z wyczuciem i klimatem – i doskonale wydane, w grubych tomach, w twardej oprawie, z obwolutą, z zachowaniem kolorowych stron… Ech, aż znów żal mi się zrobiło, że to już finał, na szczęście w sierpniu wyjdzie jeszcze „Cześć, Michael! Full Color” . Ale fajnie było wrócić do serii po latach, odkryć ją wreszcie w całości i raz jeszcze przekonać się, jak świetne mangi powstawały w latach 80. i 90.
|
autor recenzji:
wkp
26.06.2023, 05:58 |