KONIEC MIECZA
No i dotarliśmy. Tom dwudziesty trzeci, ostatni, wielki finał serii, która była hitem, podbiła kinowe ekrany, serialowo też się sprzedała – i sprzedaje nadal – i ogólnie bardzo fajnie sprawdziła się i jako to, co główne, i w formie dodatków, których po polsku parę było także. No a teraz koniec, nie powiem że niespodziewany, ale nadal bardzo przyjemny. I co tu dużo mówić, choć najlepszy „Miecz zabójcy demonów” był na początku, warto było poznać całość i dać się porwać całości.
Wreszcie walka z pierwotnym demonem Muzanem Kibutsujim zbliża się ku końcowi. Tanjirou i reszcie udaje się go osłabić, ale czy to wystarczy, by wygrali? I co będzie potem ze wszystkimi?
To, co na początku urzekło mnie w tej opowieści to to, że „Kimetsu” okazało się być to dość brutalnym shounenem dla nieco starszych odbiorców. Przede wszystkim jednak to, co najmocniej mnie kupiło to fakt, że mieliśmy tu do czynienia z czymś bardzo przyjemnie oldschoolowym. Było w nim coś takiego, co zmieniało go w nieco komiks staromodny, a zarazem jakiś taki delikatniejszy: ot choćby takie elementy, które zdawały się być zarówno baśniowe, jak i kobiece. Niezmiennie jednak było to bitewniakowo bardzo udane, choć szybciej poprowadzone – niby spokojniej, a jednak bez aż takiego wczuwania się w walki, dzięki czemu inne sprawy mogły wybrzmieć po swojemu i bardziej naturalnie.
No ale z czasem się to zmieniło. Nie za bardzo, żeby jednak dysonans nie powstał, ale więcej było horrorowych elementów, więcej shounenu i bitewniaków. Humoru też przybyło. No i nadal to kupowało i kupuje do samego końca. Tym bardziej, że ten koniec zatacza swoiste koło, wraca do tego, co na początku i trochę o tamtych spokojniejszych momentach nam przypomina. I fajnie, bo na to liczyłem. Liczyłem też, że skończy się tak, jak się skończy, ale wiadomo, miałem nadzieje, że po drodze czymś mnie zaskoczy i ruszy i… No sami zobaczycie, ale emocji nie brakuje, dzieje się i jest na co popatrzeć.
No i właśnie te rysunki to coś, co mnie ujęło od początku. Niby znane, niby jak połączenie grafik, które w shounenach widzieliśmy już nie raz, a jednak okazuje się, że mają w sobie coś takiego… no przyjemnego. I to w nich najwięcej tego wspomnianego oldschoolu i delikatności było widać, choć z czasem przybyło mroku i dynamiki. I fajnie poszła autorka w detal, zachowując jednocześnie prostotę.
A teraz to wszystko się kończy. Fajnie było, naprawdę, aż skusiłem się na obejrzenie kinówki – no i przy niej, głównie przez słabe efekty komputerowe już niestety tak dobrze się nie bawiłem – a teraz pora ruszyć dalej. Mam nadzieję, że Gotouge dostarczy nam jeszcze podobnych wrażeń już niedługo. A póki co zawsze można zacząć od początku.
|
autor recenzji:
wkp
06.12.2023, 06:20 |