HORSE MANIA
Załoganci wracają. Po covidowej jeździe bez trzymanki, jaką była „Kwarantanna” wracamy do bardziej normalnych perypetii Megg i wilkołaka Jonesa. W najnowszej odsłonie serii „Czary Zjary” śledzimy ich dokonania z czasów, gdy próbowali swych sił na scenie pod szyldem Horse Mania.
Jak brzmieli? Wystarczy wrzucić nazwę ich kapeli do okienka w Youtube, by znaleźć próbki muzyczne jak ta KLIK, czy ta KLIK. Najkrócej – eksperymentalnie. Jak i eksperymentem ciągle jest seria Simona Hanselmanna. Megg i Jonesowi wystarczają dwa klawisze, kilka dźwięków i wybełkotany tekst. Wybełkotany, bo przecież na trzeźwo grać nie idzie. W efekcie mamy taki piękny, zjechany ambient.
Ale kariera muzyczna dana jest nielicznym. Do grona tego na pewno nie zaliczają się Horse Mania. To duet skazany na porażkę. Na puste sale koncertowe, na wykrzykiwane z sali „Kurwa, kończcie już” i na bycie kapelą tylko dla znajomych. Nielicznych. To duet skazany na wieczne porażki i wpadanie w kolejne tarapaty. Na bycie ciągle „w procesie tworzenia”, a nie w rutynie, jak jakieś grające sztywno „pizdy z konserwatorium”. Na bycie najebanym, sponiewieranym na scenie, pod sceną i za sceną. Na bycie garażowo-skłotową kapelą, która nigdy nie wypłynie na szersze wody. Ale za to kapelą zbuntowaną, pod prąd.
I w tym całe piękno najnowszej odsłony komiksu Hanselmanna. Co było, jak było… Tego nikt nie odbierze. Co się przeżyło, co się wydarzyło – zostaje w głowie. O ile głowa nie szwankowała zbyt mocno.
Kończę jeszcze jednym cytatem. „Dzięki. Jebcie się. Cześć”. A ja wracam do lektury. I słuchania Horse Manii.
autor recenzji:
Mamoń
16.02.2024, 14:05 |