GRZECHY PRZESZŁOŚCI
Dwunasty tom „Amazing Spider-Mana” Spencera. Fajnie, że już, bo to oznacza, że niedługo się ten run skończy, ot za ledwie trzy tomy. Z drugiej strony, wtedy swoje rządy nad tytułem przejmie Wells i pociągnie dalej kiepską jego formę, więc cieszyć się nie ma za bardzo z czego. Ale to dopiero za jakiś czas, a na razie jest ten tom, dalej ciągnący temat Kindreda, Osborna i wmieszanego ostatnio w to wszystko Kingpina i… No i średniak kolejny, wtórny, nie za ciekawy. Na szczęście nie jest aż tak źle, jak w „Avengers” Aarona, ale niestety to taka seria, którą czytam już jedynie z sentymentu, bo dawno przestałem dobrze sę przy niej bawić, a kiedyś było to moje ulubione superhero…
Tożsamość Kindreda wyszła na jaw. Wielka walka na śmierć i życie (wiele śmierci, i wiele żyć) została stoczona. Ale to dopiero początek, bo Osborn i Fiks połączyli siły, przejęli Kindreda i… No właśnie, co dalej? Do czego to zmierza? I jakie mają cele? A tymczasem wciąż pobrzmiewają echa działań Zjadacza Grzechów – wchłonięte przez niego grzechy wracają do „właścicieli”, a to nie oznacza niczego dobrego. Jakby tego było mało ciotka May spotyka Martina Li, a za nim zjawia się Pan Negatyw i...
Ciotka May, Martin Li i Pan Negatyw? Czyli znów wracamy do tego, co już było – Slott z kolegami zrobili podobne rzeczy trzysta numerów temu, zaraz po wydarzeniach z runu Straczynskiego, w fabule „Brand New Day”. Już tam jakoś to nie rwało niczego, tu jest gorzej, choć muszę oddać jedno – nie jest tak źle w temacie, jak było to „Mrocznym królestwie”. Po prostu nie ma tu nic, co by porwało, całość to zachowawcza robota, w której zbyt wiele jest zbędnego gadania, z którego nic nie wynika, poza burzeniem czasem rytmiki akcji. W dawnych czasach twórcy potrafili przegadać cały zeszyt i zawrzeć w tym emocje, a przy okazji nie ingerować w tempo, akcję, rytm, Spencer tego niestety nie potrafi.
No ale nadal ciągnie to wszystko mając nadzieję, że albo nowi czytelnicy nie dostrzegą, że to wszystko już było, bo może nie znają za dobrze losów serii i postaci, albo że starzy na zasadzie nostalgii, jednak dadzą radę to przełknąć. Ale ciężko jest, bo jako kolejne przygody Spidera rzecz jest zbyt wtórna, a jako po prostu komiks superhero, zbyt nijaka, a plan Spencera nie wypala, bo nowi odbiorcy zostają zarzuceni nadmiarem nawiązań do tego, co było, starzy zaś przez te elementy mającego grać na sentymencie, widzą jeszcze mocniej, jak bardzo nie miał pomysłu scenarzysta.
Graficznie za to jest fajnie, bo z jednej strony mamy klasycznego rysownika, Bagleya, który najlepsze lata co prawda ma za sobą, ale daje radę, z drugiej całkiem fajnego, nastrojowego i realistyczne Ferreirę, który wpada w oko. To jednak za mało, by podciągnąć poziom tego komiksu, a szkoda, bo nawet z wtórnych motywów da się zrobić świetne rzeczy. Tu jednak nic z tego nie wyszło. Został komiks tylko dla zagorzałych miłośników Pajęczaka, którzy po prostu muszą przeczytać każdą historią z bohaterem. No i mogą, aż tak źle nie jest, by ciepnąć tym w kąt i zapomnieć, ale i oni poczują się zmęczyni tym, co robi Spencer. Tym bardziej, że na rynku mamy tyle o niebo lepszych, regularnie wydawanych komiksów ze Spiderem w ramach „Marvel Classic”.
|
autor recenzji:
wkp
28.08.2024, 06:06 |