MUTAFUKAZ. MEGACZYTADŁO
„Mały, czarny z wielkim łbem i ziomek z płonącą czaszką”. Główni bohaterowie komiksu „Mutafukaz” z każdą kolejną planszą wkręcani są w coraz bardziej odjechaną opowieść, w której mieszają się gatunki i stylistyki. Opowieść będącą cudownym czytadłem, w którym nie ma żadnych świętości.
Ten mały, czarny z wielkim łbem to Lino. Koleś pomykający skuterem do rozwożenia pizzy. Ziomek płonącą czaszką z kolei to Vinz. Mieszkają razem gdzieś w podłej norze na jednej z tych dzielnic w Dark Meat City, do których lepiej samemu się nie zapuszczać. Wszystko zaczyna się banalnie. Lino zaczyna widzieć… cienie. Zaczyna widzieć „batmany”, które rzucają niektórzy ludzie. To wystarcza, by szybko znalazł się na celowniku. Lino okazuje się być wybrykiem natury. Efektem miłosnej wpadki kobiety i kosmity. Bo przecież kosmici są wśród nas…
By jednak prawda nie wyszła na jaw Lino z kumplem zostają oskarżeni o zamach na biały Dom. Siła rzeczy ich gęby pojawiają się wszędzie. Tak, by każdy mógł w każdej chwili donieść o nich, gdzie trzeba. Tylko czy tam, „gdzie trzeba” są ludzie, czy może Machos – paskudni kosmici ulepieni z czarnej materii wszechświata? Robi się odjazdowo? Oj, robi. A to nie koniec szaleństw, jakie serwuje „Mutafukaz”.
Dorzućmy jeszcze Jezusa i Szatana. Ale nie takich z Biblii wyjętych. Niech będą to Jessy Christ i El Diablo. I niech będą to… wrestlerzy. Dorzućmy też piękną dziewczynę, która zawróci Lino w głowie. Niech będzie to Luna, w której nasz „mały, czarny z wielkim łbem” zakocha się na zabój. Od pierwszego wejrzenia. Dorzućmy jeszcze pojedynki gangsterskie oraz trochę polityki. I mamy bazę do historii.
Historii mocno popieprzonej. Takiej, która na dobre rozpoczyna się od „wchodzimy”, gdy ekipa zakapiorów wchodzi do chaty Lino i Vinza. I w którą w tym momencie „wchodzimy” i my, czytelnicy dając się prowadzić przez zwroty akcji oraz zmianę stylistyk. Przez opowieść, w której są – żeby nie było, że nie uprzedzałem – przemoc, wulgarny język, seks, dyskryminacja, narkotyki no i prawdziwi gangsterzy. I tak przez ponad 580 (!) stron. W polskim wydaniu dostajemy bowiem w jednym, grubym tomie, cały „Mutafukaz” na raz.
„Mutafukaz” to udana zabawa konwencjami. Klasyczne science-fiction z kosmitami wśród nas miesza się tu z political fiction (z jednej strony Stany Zjednoczone szykują się do ataku na Koreę Północną oraz Syrię, z drugiej ktoś planuje zamach na prezydenta). Biblijne motywy (łącznie z plagą, za jaką można uznać atak gigantycznych modliszek) splecione są z wrestlerską pulpą i szalonymi jeźdźcami, którzy tym razem jednak nie przynoszą apokalipsy, ale próbą ocalić przed nią świat. Amerykańskie, społeczne podziały są jeszcze bardziej widoczne, niż ma to miejsce w realu. I gdzieś w tym wszystkim tkwi sobie dwóch kolesi. „Mały, czarny z wielkim łbem i ziomek z płonącą czaszką”. Jest jeszcze trzeci – Willy, który uzupełnia szalony duet.
I tak, jak mieszanką wybuchową jest fabuła, tak podobną mieszanką jest warstwa graficzna. Pan „Run” (czyli Guillaume Renard) bawi się w różne stylizacje. Mamy więc i amerykański komiks niezależny, ale też typową superbohaterszczyznę. Mamy cartoon, ale i godną science-fiction kreskę. Wreszcie dopieszczone graficznie plansze, które wyglądają jak wyjęte z komiksów japońskich.
Choć w pierwszej chwili tomiszcze przytłacza nieco objętością i wagą, za chwilę okazuje się być lekturą, która wciąga i nie daje odetchnąć. Jak w pulpie. Akcja leci do przodu i tylko można podziwiać autora, że ma pomysły, by dorzucać „paliwa do pieca” jednocześnie nie rozciągając fabuły na niepotrzebne wątki poboczne, które rozpulchniłyby ten album.
„Mutafukaz” – zapamiętajcie ten tytuł. Dla miłośników pulpy i zabawy konwencjami rzecz obowiązkowa
autor recenzji:
Mamoń
18.08.2024, 21:11 |