„Nadciąga noc komety,
ognistych meteorów deszcz.
(…) kto przeżyje swoją śmierć (…)
Bladą dłonią świt
Otrze pot i łzy
Koszmar minie (…)”
Marek Dudkiewicz
Napisana przez Marka Dudkiewicza a wykonywana przez Budkę Suflera „Noc komety” - przywoływana na komiksowych planszach - niejako unosi się nad tym komiksem. Zniszczenie, koszmar, przeżycie własnej śmierci… To jest u Zavki (pod pseudonimem ukrywa się absolwentka warszawskiej ASP Katarzyna Zawadka). W jej komiksie „Promienie XI”. Komiksie, który jest jak narkotyczny sen. Jak pewna poetycka wizja, która przeradza się w horror. W solidne postapo.
Pamięć Nikti (to ta dziewczyna z okładki) nieźle szwankuje. Z miejskiego świata jaki zachował się po tzw. incydencie ucieka do strefy wykluczonej. Ucieka do lasu, gdzie za sprawą wpływających na świadomość środków roślinnych (nie, nie takich jak myślicie) oraz porozrzucanych po lesie przedmiotów – jak prozaiczna butelka po napoju - sprzed końca poprzedniego świata („kto przeżyje swoją śmierć”?) zaczyna powoli uzupełniać luki w pamięci.
Pomaga jej w tym Alex – strażnik z Czarnego Patrolu, który proponuje jej dil. Ona zażywa, ale on na podstawie spotkań i rozmów z nią sporządza raporty na potrzeby nowego systemu, którym przychodzi im się obracać. Nikti w to wchodzi, by dowiedzieć się tak naprawdę kim jest, co robi. Wchodzi też w relację szerszą nić tylko doświadczalna małpka – strażnik.
Klapki się otwierają. Liczne wspomnienia wracają (niczym „ognistych meteorów deszcz”). W głowie odkrywają się sytuacje ze starymi ziomkami, kumpelami i kumplami ze szkoły internatem. Z którymi wypadało się poza płot wydzielający bezpieczną strefę. Z którymi szło się przed incydentem („Nadciąga noc komety”) w ciemno, we wszystko. I których próbowało się jeszcze wyciągać z różnego rodzaju bagien. Wszak w grupie siła… Ale tak, jak wszystko zaczyna się nagle układać, tak i wszystko nagle kończy. Incydent ciągle zbiera swoje żniwo...
Prace Zavki „siedzą” mocno w psychodelicznych klimatach. Nie dziwi więc, że zmutowany, chory świat po incydencie doskonale „leży” w jej planszach. Miesza się na nim techniczne, zgeometryzowane miasto i swobodna natura. I tu, i tu pasują zdeformowane postacie. Bo ani to normalne miasto, ani normalna przyroda. Dodatkowy klimat robi „kredkowa” kolorystyka, wypełniająca kontury bez żadnego cieniowania, bez wydumek i kombinowania. No i szacun, że Zavka pocisnęła album liczący prawie… 280 stron! Album, w który trzeba tylko dobrze „wejść”, by pozostać na dłużej.
Dla miłośników komiksowych eksperymentów.
autor recenzji:
Mamoń
13.10.2024, 23:45 |