„Historia bez bohatera” to jedna z komiksowych legend. Czy słusznie obrosła tym stwierdzeniem? Sprawdźmy!
Za sensacyjny album odpowiadają Jean Van Hamme i Dany. Ten pierwszy przyzwyczaił nas już do tego typu scenariuszy (weźmy serie „Largo Winch” oraz „XIII”). Z „Historią…” jest podobnie. Z tym, że początkowo miał to być jednorazowy strzał. Strzał, w którym panowie opowiedzieli o grupce rozbitków wrzuconych w sam środek amazońskiej dżungli. Z jednej strony tych, którzy mieli szczęście i udało im się wyjść cało z katastrofy lotniczej. Z drugiej – nieszczęśników którzy teraz próbują znaleźć wyjście z nieciekawej sytuacji. Grupce, w której znaleźli się m.in. słynny pianista, wojskowy generał ze swoim przydupasem, kilku przedsiębiorców, profesorka matematyki, wzięty hollywoodzki aktor wreszcie dwunastoletni chłopaczek ze swoją opiekunką. Osoby zupełnie przypadkowe, które – pech chciał – znalazły się w jednym miejscu w tym samym czasie. Na pokładzie maszyny Corair lecącej z Brasilii do Panamy, która roztrzaskała się gdzieś w Mato Grosso.
Opowieść wzorowana jest na dziennik. Podzielona na piętnaście dni, które bohaterom (brzmi to trochę jak paradoks, wszak komiks z założenia jest „bez bohatera”) przyszło spędzić na amazońskim odludziu. Zamknięcie obszaru, w której rozgrywa się akcja do niewielkiej przestrzeni sprawiło, że Van Hamme mógł skupić się na pokazaniu relacji między poszczególnymi postaciami. Generał to zakała, myślący tylko o własnym tyłku. Maria – piękna profesorka na uniwerku w Panamie - zaczyna podkochiwać się z hollywoodzkiej gwieździe Jamesie Grayu. Rafalowsky – amerykański pianista – nie może zapomnieć o żonie, która zginęła w katastrofie. Ktoś inny próbuje przedrzeć się przez dżunglę, by szukać pomocy. I tylko najmłodszy z ekipy – zaczytujący się w książkach Juliusze Verne dwunastoletni Laurent – zaczyna kombinować, że może udałoby się wzlecieć ponad korony drzew na skleconym balonie. Co też udaje się po dwutygodniowej walce ze swoimi słabościami. Choć nie wszystkim. Na dole zostaje James Gray, który na ostatnich planszach komiksu wciela się w swoją życiową rolę…
„Historia bez bohatera” ukazała się pierwotnie w 1977 roku. I chyba nikt nie przypuszczał, że dopisany zostanie do niej kiedyś epilog. Stało się to dopiero w 1997 roku. Wówczas to drogi Van Hamme’a i Dany’ego znów skrzyżowały się. Panowie znów wrócili do swoich starych bohaterów, wkręcając ich w międzynarodową intrygę sięgającą czasów II wojny światowej. Oto nagle okazuje się, że jeden z ich zmarłych w dżungli „kompanów niedoli” był agentem Mosadu. I miał przy sobie skopiowane na mikrofilmy papiery obciążające osoby powiązane ze współczesną, neonazistowską szajką Odessa. O próbie dotarcia do miejsca katastrofy i odnalezienia tajemniczych dokumentów opowiada komiks „Dwadzieścia lat później”. Na tym nie koniec. Dekadę później, do zbiorczego wydania „Historii bez bohatera” i „Dwudziestu lat później” panowie dorobili jeszcze pięcioplanszówkę traktującą o tym, co działo się w międzyczasie. Znalazło się w nim też krótkie opowiadanie napisane przez… Largo Wincha oraz szkicownik Dany’ego.
Jak wspominałem „Historia bez bohatera” to komiks, który w Polsce obrósł legendą. Słowa tego używam nieprzypadkowo. Przypomnijmy sobie, kiedy to po raz pierwszy ten tytuł pojawił się w świadomości polskiego czytelnika… Ja pamiętam, że było to po lekturze wydanego na początku lat 90. „Szninkla” Van Hamme’a i Grzegorza Rosińskiego. Właśnie w nim pojawiła się rozpiska innych dokonań tych autorów, a przy nazwisku Van Hamme’a „Historia bez bohatera”. Po to, by zobaczyć ją po polsku, trzeba było trochę odczekać. Ale w końcu się udało. Warto było czekać.
|
autor recenzji:
Mamoń
24.02.2016, 14:35 |