Pierwszy tom cyklu "Assassin's Creed" z podtytułem "Desmond" nie rozczarowuje, bo w zasadzie nie ma czym. Ani też nie rzuca na kolana, bo tym bardziej nie ma czym. To zwykła ciekawostka, taka bardzo rzemieślnicza robota kojarząca się z komiksowymi adaptacjami filmów, które serwowała nam w zamierzchłej epoce oficyna TM-Semic, czyli zlepek luźno połączonych scen pozbawionych dynamiki, narysowanych w pośpiechu i bez graficznych wodotrysków. Taka czysto storyboardowa robota, tyle że wykonana na kolanie. Jak wiadomo esencją assassinowego cyklu są sceny zabójstw oraz walk połączonych ze wspinaczką, a tych jest tu jak na lekarstwo, a w dodatku są narysowane bez finezji (na zasadzie: jeden kadr - jeden cios - jedna śmierć). Po prostu rysunek Defali to szczyt przeciętniactwa i nic więcej. Również cała para scenarzysty (znany skądinąd u nas Corbeyran) poszła jedynie w rozpisanie na przeszło czterdziestu stronach rozterek podłączonego do Abstergo Desmonda i pomagającej mu Lucy - bohaterowie gadają, gadają, rzadko biją, w międzyczasie gadają, raz uciekają, a potem znowu gadają. Epizody z historii przodków Desmonda w zasadzie nie wnoszą nic nowego do znanej już fanom gry fabuły (w 90% to wierna ich kopia), a ci którzy jej nie znają, raczej nie załapią o co chodzi. Na pewno plusem "Desmonda" są zgrabnie napisane dialogi, które pasują do adaptacji tego rodzaju gry i dzięki którym całość szybko się czyta pomimo wspomnianego przegadania. Bądź co bądź, pierwszy tom "Assassin's Creed" sprawia wrażenie, że jego twórcom zabrakło czasu (może chęci?) na tzw. ostateczny szlif przez co komiks bardziej przypomina fanfik niż pełnoprawną historię z uniwersum gry. I raczej nie należy spodziewać się, że w przyszłych tomach "Assassin's Creed" nagle nas zaskoczy. To komiks dla fanów gry, którzy jeszcze raz dostaną to samo tyle, że w rysunkowej formie, reszta się na nim nie pozna. Po prostu: jest Assassin, szału nie ma.
|
autor recenzji:
Charles Monroe
27.11.2011, 12:00 |