Czasami wystarczy znaleźć tylko jakiś drobiazg z przeszłości i zabrać w podróż odpowiednią lekturę, by następnie napisać dobry scenariusz. Tak było w przypadku „Oczka w głowie tatusia” – komiksu, który stworzyło małżeństwo Mary i Bryan Talbot.
Ten drobiazg to stary dowód osobisty nieżyjącego ojca znaleziony wśród szpargałów. Książka – biografia Lucii Joyce. Właśnie te przedmioty pojawiają się na pierwszych planszach komiksu. Dalej losy jej i bohaterki książki - czyli historia z drugiej połowy XX wieku i opowieść z początku stulecia - wciąż będą się przeplatać. Nieprzypadkowo. Ojciec Mary był „joyce’ologiem” (jest jeszcze jeden szczegół, który łączy Mary i Lucie; rodzice obu noszą te same imiona – Nora i James). Siłą rzeczy więc czytając o tym, jak wychowywana była córka autora „Ulissesa”, autorka czyni porównania z tym, w jaki sposób wychowywał ją zafascynowany twórczością Irlandczyka ojciec. Przez to, że Joyce jest obecny w pracy ojca Mary, Lucie staje się jej w pewien sposób bliska. Są jak po dwóch stronach tego samego lustra, w którym odbicia dziewczyn raz się nałożą, raz zupełnie się rozejdą.
W zapowiedziach komiksu pojawiało się stwierdzenie, że to opowieść o „tragicznym życiu córki Jamesa Joyce’a, Lucii, która większość życia (zmarła w 1982 roku) spędziła w szpitalach psychiatrycznych.” Czytając „Oczko…” widzimy jednak inną Lucie. Dorastając w latach 20. wśród paryskiej bohemy widzimy jak rzuca się w wir swej pasji – tańca. Jak wkręca się w terapię tańcem właśnie. Widzimy, gdy na pytanie „Dlaczego chcesz tańczyć?" odpowiada innym: „A po co chcesz żyć?”. Muszę… Muszę tańczyć, muszę żyć. Muszę mieć cel. Znaleźć sens… By nie „odpłynąć” do końca z tego świata. Mary też poniekąd szuka sensu, szuka prawdziwego życia, a nie takiego, do jakiego zmusza ją ortodoksyjny ojciec.
To, co różni Mary i Lucie to właśnie podejście ich ojców do wychowania córek. „Dzieci powinny być uczone przez miłość, a nie ciągłe kary” – to Joyce’a. James Atherton – ojciec Mary – jest jego przeciwieństwem. Choć zakochany w pisarzu, w życiu prywatnym okazuje się być skurwielem trzymającym córkę na dystans. Wpadającym w furię, gdy ta np. źle rozwiąże zadanie z matematyki czy zapuka do jego pokoju, by powiedzieć że na stole czeka już gorąca herbata. Okazuje się być ortodoksem, który posyła córkę do przyklasztornego gimnazjum, gdzie ta dowiaduje się, że antykoncepcja jest grzechem śmiertelnym. Ale - na szczęście - nie ukrywa tam swych marzeń, by być baleriną. By oddać się – jak Lucie – pasji tańca. Inaczej boi się, że oszaleje grając w teatrzyku co najwyżej rolę… wodorostu.
Zadziwiające, jak płynnie udaje się scenarzystce przeskakiwać w czasie. Z lat 20. i 30 w szalone lata 60. i 70. I zaskakujące jest, że skoki te nie rwą narracji. Nie był to łatwy zabieg do zrealizowania, ale w pełni się powiódł. Duża w tym zasługa rysownika. Bryan Talbot podzielił biografie żony (bo prywatnie Talbotowie to małżeństwo; Bryan zresztą pojawia się na kartach komiksu w historii Mary) i córki pisarza kolorem. Historia Lucii utrzymana jest w chłodnych, szaro-niebieskich barwach. Mary – w pozornie ciepłej żółci. Pozornie, bo z emocjami jest zupełnie odwrotne - większe ciepło czujemy z chłodnych plansz.
„Oczko w głowie tatusia” jest przyjemnym zaskoczeniem. To dlatego, że nie jest stricte przełożoną na język komiksu biografią Lucie Joyce. To komiks, w którym autorka stawia też pytania. O wychowanie. O to czy ojciec ma np. prawo oczekiwać, że córka zrealizuje jego niespełnione marzenia. O to, na ile możemy kierować sami własnym losem – bo przecież możemy! O to, czemu ma służyć nasze życie. Roztaczaniu uroków wszędzie, tylko nie we własnym domu – jak James Atherton? Chyba nie.
|
autor recenzji:
Mamoń
20.04.2016, 22:12 |