Fugazi: 1) Tytuł płyty zespołu Marillion wydanej w 1984 roku; 2) Amerykańska grupa hardcore’owa; 3) Akronim slangowego powiedzenia żołnierzy amerykańskich walczących w Wietnamie „Fucked Up Got Ambushed, Zipped It”; 4) Warszawski klub muzyczny, który od stycznia 1992 roku działał przez jedenaście miesięcy w dawnym kinie WZ przy ul. Leszno 19.
W przypadku „Fugazi” Marcina Podolca mamy do czynienia z klubem muzycznym. By zrozumieć czym było Fugazi, lekturę komiksu najlepiej rozpocząć od obejrzenia bogatej galerii fotografii zamieszczonej na końcu (w sumie to aż 40 stron archiwalnych materiałów graficznych). Zachętą niech będzie też cytat z okładki: „Było takie miejsce, w którym... Acid Drinkers, Hey i Wilki zagrali swoje pierwsze koncerty w Warszawie, imprezy dla chorych na AIDS organizował Marek Kotański, Kult, po raz pierwszy publicznie, wykonał piosenki z płyty »Tata Kazika«, odbyło się Forum Sex wyklęte z ambony przez księdza, koncert Voo Voo odwiedziła prawdziwa krowa, ludzi wodą polewał Jurek Owsiak, wywiady przeprowadzał Kuba Wojewódzki, reaktywował się Oddział Zamknięty, odbyła się pierwsza w Polsce impreza techno, zespół Vader umawiał pierwszą trasę po Europie, autobus marki Jelcz wyjeżdżał ze ściany, goście mogli spędzić noc w trumnie, a muzyka grała 24 godziny na dobę. I nikt nie hamował.”
Takie właśnie było Fugazi. Legendarne miejsce na kulturalnej mapie Warszawy, które istniało niespełna rok. Kto je poznał, w komiksie Marcina Podolca znajdzie z pewnością zdarzenia, w których osobiście brał udział. Kto nie miał tego szczęścia, może poczuć namiastkę legendy podczas lektury. Swoim komiksem Podolec wpisuje się w klimat „historii mówionej. Ale jednocześnie przełamuje stereotyp myślenia o niej. Do tej pory pod tym hasłem kryły się komiksy o holokauście - jak „Córka Mendla” - czy Powstaniu Warszawskim. W przypadku „Fugazi” dostajemy historię mówiona nie dość, że współczesną, to jeszcze dotycząca sceny alternatywnej. Opowiadaczem jest Waldemar Czapski, jeden z założycieli klubu. Powiem szczerze, że trochę się bałem tego komiksu. Zastanawiałem się po co Podolcowi – rysownikowi świetnego „Kapitana Sheerea” oraz „Czasem” – grzebanie się w historii. Ale gdy zacząłem „Fugazi” czytać, obawa prysła.
Opowieść o „Fugazi” byłaby niepewna bez prapoczątków. Bez domu kultury przy ul. Siedmiogrodzkiej 11, gdzie Waldek próbował prowadzić kluboherbaciarnię. To w niej – od urodzin Pieti z Qqryq połączonych z koncertem kilku zaprzyjaźnionych kapel – zaczyna mu świtać pomysł na klub muzyczny. Udaje się kilka miesięcy później – w dawnym kinie WZ. Udaje od razu „z grubej rury”. Od 21 koncertów przez kolejne 21 dni. W środku było po dwa tysiące osób, drugie tyle – na zewnątrz (to podczas tego maratonu muzycznego np. Kult zaprezentował piętnastominutową wersję „Celiny”). Widać było, że „Fugazi” zatrybia. Że oto w środku blokowiska powstaje nowy świat. Świat muzyki i wolności z wbitym w ścianę „ogórkiem” oraz ozdobami na ścianach autorstwa Roberta Brylewskiego oraz Kaina Maya, który od realu oddziela świetlna krata (dosłownie!). Świat, w którym można spotkać Jurka Owsiaka, Tadeusza Nalepę, Czesława Niemena, Marka Niedźwiedzkiego czy nawet Tomasza Beksińskiego...
Czapski okazał się świetnym gawędziarzem, a Marcin Podolec dał się tej gawędzie porwać. Nie zapycha kadrów detalami, oddaje głos bohaterom - Waldkowi, Bogusiowi, Sławkowi, Adasiowi… Nie dusi przy tym historii w ciasnych ramkach. Pozwala, by płynęła ona swoim tempem. To przyspieszała – gdy klub szykuje się do kolejnej imprezy. To zwalniała - gdy przychodzi czas na refleksję - jak wtedy, gdy „Fugazi” dopiero się tworzy (a to trzeba dociąć cegły w kształt przebijającej się przez mur postaci, a to ogarnąć bar, który zaczyna przypominać gitarę) albo gdy po wielodniowej balandze pojawia się prozaiczne pytanie: Kto to wszystko posprząta?
„Fugazi” – prócz ma wartości sentymentalnej – ma też wartość dokumentalną. Pokazuje realia Polski początku lat 90. Milicjanci stają się ochroniarzami albo mafiosami. Punkowcy leją się ze skinheadami. W portfelach nosimy pliki banknotów z coraz większą liczbą zer (bilet wstępu do klubu kosztował od 15000 do 25000 złotych). W osiedlowych domach kultury zaczynają przyjmować hochsztaplerzy - bioenergoterapeuci żerujący na co bardziej naiwnych, a państwowe firmy powoli przestają mieć rację bytu. W takich właśnie okolicznościach nasi młodociani biznesmeni próbują jak najlepiej nagłośnić swoje imprezy – wywieszając na murach plakaty-samoróbki. A później – grzejąc się w kominiarkach - krążą po Warszawie w dużym fiacie objeżdżając poszczególne punkty sprzedaży biletów, by zebrać fundusze na gażę dla kolejnej kapeli.
I można tylko żałować, że na koniec ekipa klubu staje przed wyborem bez wyboru: „Albo chuj, albo chuj”. Ale czy gdyby mieli inny wybór Fugazi stałoby się legendą?
|
autor recenzji:
Mamoń
20.05.2015, 12:24 |