Iście benedyktyńskiej pracy podjął się Steffen Kverneland. Pomyślał, że stworzy komiksową biografię Edvarda Muncha, bazując tylko na zapiskach Muncha i jego przyjaciół czy znajomych. I stworzył. Efekt zaś powinien zainteresować wszystkich fanów norweskiego malarza.
Scenariusz do albumu „Munch” to – jak podkreśla sam Kverneland – kolaż cytatów. Kto chce je ogarnąć, może oczywiście zajrzeć na koniec albumu, gdzie pojawia się szereg źródeł. Ich znajomość jednak nie jest niezbędna, by biografię zrozumieć. Do tego, by pojąć geniusz Muncha wystarczą bowiem te przypisy, które umieszczone są na dołach plansz. Najczęściej to dopiski z kim mamy na nich do czynienia - na kadrach wspominani są np. fiński literat i dziennikarz Adolf Paul, niemiecki pisarz Richard Dehmel, filozof Hans Jæger czy Stanisław Przybyszewski, który zresztą w historii zostaje na dłużej. Podobnie jak August Strindberg, który już na sam początku daje autorowi/czytelnikowi „wskazówki, jak w 60 minut stać się znawcą sztuki”.
Komiks zaczyna się dość zaskakująco. Zamiast wejścia od razu w świat Muncha, w jego dzieciństwo, widzimy autora komiksu jak wraz z przyjacielem – po wcześniejszym porządnym wstawieniu się – ruszają do Muzeum Muncha. Wchodzą tym samym w stan, jaki towarzyszył malarzowi podczas tworzenia. Bo – jak czytamy kilkanaście plansz dalej – życie Muncha to wieczna balanga, zaś sam twórca to pijaczyna zauroczony rudowłosymi kobietami, często pojawiającymi się na jego obrazach. Bez wejścia w odpowiedni stan nie mógłby jednak realizować swojej wizji malarstwa. „Nie należy malować tak, jak się widzi, ale tak, jak się widziało” mówi do nas z jednego z kadrów Munch.
Kiedy widzi(ało) się najciekawsze rzeczy? W jego przypadku w odmiennym stanie świadomości. Gdy malował w nocy, po libacjach. Gdy wrażenie było jeszcze na tyle świeże, by przelać je na obrazy. „Głos”, „Chore dziecko”, Fryz życia”, „Madonna”, „Zazdrość”, „Zazdrość I”, „Zazdrość II”, „Wiosna”, „Noc w Nicei”... Obrazy te przewijają się przez plansze. Przepiękna jest sekwencja - nazwałem sobie ją storybordem do „Krzyku” - w której widzimy, jak w „Krzyk” właśnie zmienia się inny z obrazów - „Rozpacz”. Dowiadujemy się z niej skąd czerwień nieba na obrazie (to po wybuchu wulkanu gdzieś w Indonezji) oraz skąd taka, a nie inna twarz postaci na obrazie (ze zdziwienia Muncha na widok nieba właśnie po jednej z libacji). Dowiadujemy się z komiksu również, że Muncha fascynują białe noce, czy że tęskni za światłem, ciepłem i życiem. Zapamiętamy go jednak nie jako romantyka, ale artystycznego szaleńca. Jak pada na jednej z plansz – tchórzliwego nikczemnika w stanie ekstazy.
Scenariusz nie jest chronologiczny. Czytelnik nie styka się na początku z Munchem-dzieckiem, ale dorosłym facetem, który już tworzy. Jego dokonania oceniane są mianem plugastwa i prostactwa albo anarchistycznej prowokacji. O nim samym zaś mówią, że to ceniący się wysoko pijaczyna. Daje zresztą powody ku takiemu postrzeganiu. Życie bohemy jednak zobowiązuje... Dopiero później - w części, w której Steffen Kverneland szuka powodów, które ukształtowały tak, a nie inaczej Muncha - cofamy się do lat dzieciństwa, by następnie przeskoczyć do ostatniej pracy – litografii portretu Hansa Jægera
Spotkałem się ze stwierdzeniem, że „Munch” jest za bardzo przegadany. Mnie to nie przeszkadzało. Może i dało się wyciąć kilka gadających głów, kilka sekwencji. Jednak w ogólnym rozrachunku ci, którzy mówią, że to komiks przegadany dalej by tak twierdzili. Ci z kolei, którzy Muncha – malarza – cenią nie dostrzegliby nawet tego. Dla tych kilku malkontentów więc gra nie byłaby warta świeczki.
Nie można natomiast narzekać na warstwę graficzną „Muncha”. Kverneland – jak swój bohater – również eksperymentuje. I również próbuje narysować poszczególne kawałki komiksu w sposób, w jaki sobie wyobraził w wizji „pod wpływem”. Wszak widać, jak na planszach, wędrując śladami Muncha przez Oslo, pociąga z piersiówki… Komiks to zestawienie kilku stylistyk rysowania. Od szkiców i czarno-białych plansz, na których widzimy autora, po pijackie wizje. Przejścia od spokoju do chaosu (oczywiście pozornego). Jak w życiu Muncha. Od ciszy do wielkiego kaca na drugi dzień… Kaca, którego po „Munchu” Kverneland mieć nie musi.
|
autor recenzji:
Mamoń
26.04.2015, 13:23 |