Josephine Durmaz to taka nasza pani-Hellboy. Podobnie jak „piekielny chłopak” jest specjalistką od zadań specjalnych, w których nie wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć.
Mroczny komiks „Josephine” zaistniał dzięki „Produktowi”. Tak, to ten magazyn, w którym ukazywało się „Osiedle Swoboda”, „Wilq”, „Emilia, Tank i Profesor”, „Likwidator” czy „Człowiek-Parówka”. Z humorystycznych plansz wypełniających magazyn, komiks, którego autorem był niejaki Clarence Weatherspoon (Janusz Pawlak), wyraźnie odróżniał się. Kreską, klimatem, tematyką. Pozostawał jednak nieco w cieniu Śledzia, Filipa Myszkowskiego i Marka Lachowicza. Dopiero w wydaniu albumowym można docenić w pełni świat stworzony przez Weatherspoona (zostańmy przy tym „nazwisku”, skoro tak woli twórca). Wydaniu, które otrzymujemy dzięki staraniom wydawnictwa Ongrys.
Autor zabiera czytelnika na Wyspy Brytyjskie. To tu poznajemy Josephine Durmaz, pracującą dla Scotland Yardu. Można rzec, że to „agentka do zadań specjalnych”. Do akcji wkracza, gdy zaczynają się dziać rzeczy nie do końca zrozumiałe. Takie, które czasami trudno racjonalnie wyjaśnić. A to przyplącze się jakiś grzyb przywieziony z wyprawy w Himalaje. A to ośmiornica wpływająca na umysły. A to duchy mszczące się zza grobu, dokonując mordów, których świadkiem jest niejaki Jack O’Hara. W innej historii poznamy dzieje rodziny-zombie wskrzesiciela Johna Carpentera. W kolejnej przypadek kobiety żywiącej się złotymi monetami…
Przyznacie Państwo – żaden z tych przypadków do normalnych nie należy. Ale w rozwiązywaniu zagadek świetnie sobie radzi nasz pani detektyw. Fakt, ma wsparcie – to tajemniczy naszyjnik, dzięki któremu poznaje ostatnie chwile z życia ofiar, z którymi się styka.
Mroczne scenariusze współgrają ze stroną graficzną. Weatherspoon to dla mnie połączenie Mike’a Mignoli, Franka Millera z czasów „Sin City” oraz wiktoriańskiej elegancji. Fragmenty plansz sprytnie ukrywa w czerniach – cieniach, mroku – uwypuklając twarze, narzędzia zbrodni, szczegóły wnętrz. Ciekawa jest kompozycja plansz. Nie ma na nich klasycznego kadrowania, ramki części nachodzą na siebie (wyjątkowa jest jedna z plansz nowelki „Rewolwer” zbudowana z… 54 kadrów!). Sporo też na planszach tekstu. Autor stosuje rozbudowaną narrację. Ale w przypadku „Josephine” robią one tylko dodatkowy klimat.
„Josephine” to zbiór szortów drukowanych pierwotnie na łamach magazynów „Produkt” a także „P-Lux” i „Tfur”. Uzupełniony został licznymi dodatkami – to już standard w przypadku tego edytora – obok wywiadu z autorem są to szkice, storybordy, pojedyncze grafiki a także próbki do następnych perypetii pięknej pani detektyw (kilka nawet w kolorze; na szczęście plan ten - w sensie kolorów - nie został zrealizowany).
Nie powiem, chciałbym przeczytać kolejne przygody „Josephine”. Najlepiej właśnie krótkie szorty, wypieszczone graficznie, nastrojowe wyjęte z wiktoriańskiej Anglii. Niestety, autor na razie skupia się na innych projektach. To „Toshiro” oraz „9MM”, które kupiło amerykańskie wydawnictwo Dark Horse. Ja mimo wszystko liczę, że i Józefina dostanie jeszcze swoją drugą szansę.
|
autor recenzji:
Mamoń
07.04.2015, 16:23 |