„Kong the King” nieprzypadkowo kojarzy się „King Kongiem”. Swym komiksem Osvaldo Medina nawiązuje do klasycznej opowieści filmowej. A jednocześnie oddaje hołd twórcom niemych obrazów. Gra emocjami, obrazem. Odrzucając zbędne słowa.
Odrzucając zupełnie. Mógł sobie na to pozwolić. Medina przez lata pracował w branży filmowej. Tworzył animacje, rysował storybordy. Opowiadał więc fabuły rysunkiem. Płynnym przechodzeniem ze sceny w scenę. Tę umiejętność wykorzystał w albumie „Kong the King”. Komiksie, który dzieje się pomiędzy zapomnianą wyspą czaszek, a wielkim miastem. To „pomiędzy” doskonale oddaje już okładka. Między przyrodą, a wieżowcami widzimy kontur sylwetki bohatera. Chłopaka o wielkim sercu w ciele olbrzyma, który zostaje rozdarty między pokusami miejskiej dżungli, a dżungli, w której spędzał swe dotychczasowe życie. I pewnie nigdy by się z niej nie wydostał, gdyby nie przypadek. Gdyby nie ekipa filmowa, która pewnego dnia zjawia się na jego wyspie. Tylko na kilka scen. Scen, które idą zgoła inaczej niż zaplanował sobie reżyser. Scen, w których nagle pojawia się on.
A później ze swego świata trafia do miejsca, gdzie drzewami są pnące się ku górze wieżowców, a latające nad głowami ptaki zastępują zeppeliny i samoloty. Kuszony wizją poznania nowego, daje się nabrać. Wsiada na statek i rusza wraz z ekipą filmową, by zaznać sławy. By stać się gwiazdą filmów, wrestlingu, reklam i by brylować na salonach. Staje się maszynką do zarabiania pieniędzy. Do wykorzystania. Ale im bardziej staje się sławny, tym bardziej pragnie wyrwać się z miejskiej dżungli. Staje się coraz bardziej przytłoczony swoją uśmiechniętą gębą spoglądającą na niego z zaśmiecających miasto bilbordów. „Kong the King” traktuje o samotności w wielkim mieście, o potrzebie powrotu do pierwotnych przyzwyczajeń, do tego, co leży u podstaw człowieczeństwa. Opowiada o tęsknocie. Za czystym niebem i wolnością. Tą prawdziwą.
Po podróży, w którą komiksem „King the Kong” zabiera czytelnika Osvaldo Medina, odnoszę wrażenie że i dla niego była to podróż sentymentalna. Autor – choć od dziecka mieszka w Portugalii – pochodzi z Angoli (urodził się w 1973 roku w Luandzie, dwa lata później znalazł się już na półwyspie Iberyjskim). Była to też dla niego podróż sentymentalna do świata filmu, w którym spędził kawał swego życia. A że komiks ma wiele wspólnego z filmem, była to podróż do nie tak odległego znów świata. W czasie jednak autor cofnął się o blisko stulecie, nawiązując – udanie – do filmowej klasyki. „King Kong” - czy szerzej nieme filmy – wyczuwalne są podprogowo w wielu aspektach. Już sama postać bohatera odnosi się do kreacji Meriana Coopera. Bohaterowie drugiego planu ubiorami, fryzurami, są odpowiednikami aktorów występujących w filmach. Tak samo jest z akcją. Nie pędzi do przodu, płynie powoli, by opowiedzieć nieskomplikowaną przecież – jak większość niemych filmów – fabułę.
„Kong the King” zwraca uwagę również bardzo plastyczną warstwą graficzną. Portugalski twórca świetnie oddaje na twarzach uczucia bohaterów. Jego miękkie rysunki ogląda się z przyjemnością. Nie są to wycyzelowane, hiperrealistyczne kadry. Mają w sobie coś z… No właśnie coś z animacji. Niektóre kadry – gdy np. Kong wraca na swoje stare śmieci mają coś z filmów dla dzieciaków (tę radość wynikającą z odkrywania nowego śmiało można by było przełożyć na animację). Ale w komiksie są też sceny odnoszące się do klasyki, do filmowego pierwowzoru. Chyba nie zdradzę zbyt wiele, jeśli powiem, że jedna z nich dzieje się na szczycie wieżowca? „Kong the King” jest więc komiksem uniwersalnym. I dla młodszych, i dla starszych.
|
autor recenzji:
Mamoń
26.10.2015, 21:34 |