"Rork" po raz pierwszy opublikowany w Polsce w magazynie Komiks Fantastyka nr 3/1989 zawładnął zbiorową wyobraźnią czytelników. Od tego momentu rozpoczął się w naszym kraju czas Andreasa Martensa. Wydawnictwo Egmont rozpieściło nas na tegoroczne święta. Dlaczego? „Coutoo” przybył! Szczegóły - zapraszam do lektury.
Mistrz!
Andreas Martens urodził się 3 stycznia 1951 Weibenfels w Niemczech. Skończył studia na Akademii Sztuk Pięknych w Dusseldorffie, (gdzie obecnie od czasu, do czasu pomieszkuje). Studia w Akademii Św. Łukasza w Brukseli (mieście TinTina) spowodowały, iż zainteresował się sztuką komiksu. Porzucił także i tą uczelnie, a jego kolejna droga artystyczna poprowadziła go do Akademii Sain Gilles, gdzie poznał Eddiego Paape, z którym zaczął tworzyć pierwsze opowieści obrazkowe (Udolfo). Nie mógł przewidzieć, iż po wielu perturbacjach w 1978 roku trafi znów na/do TinTina. Tak rozpoczęła się kariera artysty nietuzinkowego, utalentowanego i docenianego na całym świecie – drukowanego miedzy innymi przez: Delcourt, Lombard, Dupuis, Magic Strip, Sherpa, Dark Horse, NBM. Choć akurat przy (dwóch ostatnich) amerykańskich edytorach nie miał szczęścia, ale o tym szerzej w „Historii Coutoo”.
Styl! Inspiracje! Artyzm!
Martens jest artystą arcymistrzowskim w każdej cali, a jego oryginalny pietystyczny styl rysunku, do tego z architektonicznym podejściem pokazuje jego doskonałość. W każdej swojej opowieści zaskakuje czytelnika zarówno w warstwie fabularnej jak i rysunkowej. Lubi eksperymentować, a jego pomysłowość i nieszablonowe rozwiązania, modele kadrowania – autentycznie zachwycają. Pracując w komercyjnym świecie potrafi być samodzielnym artystą i nowatorem artystycznym. Czytając jego komiksy, nigdy nie wiesz w którym kierunku podaży opowieść, a każdy najmniejszy kadr może kryć rozwiązanie do kolejnych tomów. Dlatego też przy lekturze towarzyszy wrażenia obcowania z jakby z kolejnymi rozdziałami obszernej „historyji”, które stale podsycają apetyt na dalszy ciąg. Andreas uwielbia w swoich pracach żonglować bohaterami, snuć opowieść kryminalną, aby w jednej chwili przeskoczyć w SF, fantastykę, a nawet metafizykę. Jeśli weźmiesz i zagłębisz się w świat jego prac znajdziesz połączenia pomiędzy rożnymi tytułami: „Raffington Event”, „Cyrrus-Mill”, „Jaskinią zapomnienia”, „Cromwell Stone”, „Arg”, „Rorkiem”, naturalnie „Koziorożcem”, ale także opisywanym tytułem. Czasem to jeden kadr, obraz, element, bohater z najdalszego planu, a niekiedy miasto. Nikt tak jak on, nie potrafi żonglować światami. Przeskakiwać w czasoprzestrzeniach i jeszcze do tego zazębiać akcję. Jeśli szukasz teorii spisku znajdziesz go w jego komiksach, gdyż Andreas uwielbia bawić się z czytelnikami - puszczać do nich oko i wkraczać w mroczny świat tajemnic misternie kreślony przez jego pogmatwany-genialny umysł. Lubi prezentować i pokazywać w swoich opowieściach Nowy Jork. Zresztą akcja „Coutoo” (o której szerzej rozpiszę się za moment) dzieje się w tej metropolii. Andreas nader często uwielbia przenosić opowieść do Stanów Zjednoczonych, i osadzać ją najczęściej w przełom XIX I XX wieku.
Lektura jego komiksów uczula czytelnika, aby... czytać uważnie - jeden raz, drugi, trzeci, i kolejny. Gwaratuje, że za każdym razem odkryjesz coś nowego. Gdyż artysta ten pozostawia na kartach swoich przepięknych prac pochowanych wiele zagadek, oraz otwartych wiele wątków i multum tajemnic, zarówno ukrytych w przedmiotach, ale głównie poukrywanych w bohaterach. Jego inspiracje są oczywiste. Czuć w nich nutki Arthura Conan Doyla, H.P. Lovecrafta, a nawet Juliusza Verne'a, lecz nie krępują one jego wyobraźni, a raczej są punktem wyjścia dla nowych, bardzo zakręconych pomysłów. Znakomity zmysł scenariuszowy, pełna kontrola nad fabułą, genialna wyobraźnia, to cechy, które wyróżniają go wśród wielu innych twórców, lecz widząc narysowaną przez niego ilustrację od razu wiemy, z kim mamy do czynienia i nigdy nie pomylimy go z kimś innym. Jest artystą kompletnym, który nie musi nic udowadniać, a jego dzieła tworzone z pietyzmem są do tej pory niedoścignionym wzorem dla innych. Słodzę, ale taka jest prawda.
Teraz już wiesz, z stąd bierze się fenomen Andreasa Martensa, swoista „Andreasomania”- docenionego klasyka sztuki komiksu. Choć trzeba przyznać szczerze, iż nie miał szczęścia do polskich edytorów, a tytuł który Ci przybliżę czekał na swoją publikację od pamiętnego 1989 r. Wtedy po raz pierwszy pojawił się w francuskim wydawnictwie Delcourt i stał się murowanym hitem. „Coutoo” przez swoją uniwersalność wcelował się także w anglojęzyczne rynki.
Historia „Coutoo”!
Rok po europejskiej premierze komiks ten trafił do stajni Dark Horse Comics, a właściwie do ich legendarnego magazynu „Cheval Noir”. „Coutoo” podzielony na części pojawił się w 5 zeszytowych numerach (7,8,9,10, 11) i od razu wręcz zawojował ten rynek. Na tle takich tytułów jak Blueberry, „Garaż hermetyczny”, „Człowiek z Ciguri”, „Arzach” itp., autorstwa światowych tuzów - jak Jean-Michel Charlier i Moebius, Dave Stevens, Doug Wheeler, Geofrey Darrow, David Gatzmer, Marvano, Rick Geary, François Schuiten, Phil Elliott/Lloyd, Philippe Druillet i wielu innych. Andreas i jego mroczny „Coutoo” przypadł do gustu anglojęzycznym czytelnikom, i był autentycznym koniem pociągowym dla tego magazynu. Zaowocowało to rożnymi wyróżnieniami dla „Cheval Noir” na tamtejszych konwentach, ale także główną nagrodą francuskiego Biennale de la Bande Dessinée w Athis-Mons za album o „Coutoo” wydany przez Delcourt.
W tamtym czasie Dark Horse jeszcze nie raz postawiło na Andreasa (seria „Rork”), a tak samo zrobił drugi amerykański edytor Nantier Beall Minoustchine Publishing Inc, który skończył przygodę z „Rorkiem” podobnie jak rodzimy Motopol. Teraz po tylu latach dochodzę do wniosku, iż opowieści o tajemniczym mężczyźnie, o długich białych włosach w owym okresie dla anglojęzycznych subskrybentów były już za bardzo skomplikowane, a poza tym rozpoczął się nowy rozdział dla superbohaterów z DC i Marvela. To komiksowe trykoty budowały już świadomość współczesnych amerykanów.
Kontynuując analizę, opowieści Andreasa pojawiające się w kolejnych numerach „Cheval Noir” były zbyt - pocięte - przez co traciły na czytelności, i nie rozgrzewały już takich emocji jak podczas czytania Coutoo. Dark Horse zauważyło ten aspekt, i spróbowało już nie rozdrabniać opowieści. Dlatego wydało w jednym tomie pierwszy zeszyt Cromwell Stone, oraz po raz kolejny ( w 1994 r. w zbiorczym wydaniu) „Coutoo”. Andreas (1993r.) specjalnie na potrzeby tej edycji narysował nową okładkę. Ma ona w sobie wiele z klimatu z opowieści gangsterskiej i noir, a w sukurs temu poszło liternictwo, gdzie np. w tytule przemieniono na nóż bojowy literę T.
Edycja Egmontu!
Polski czytelnik otrzymuje album z edycji francuskiej i niemieckiej, a dokładnie drugie wydanie Delcourt cyfrowo odnowione w 2005 r. W tym miejscu taka mała dygresja i ciekawostka, którą potwierdza strona Delcourt. W 2004 r. zapowiadano kolejny tom, o tytule „Cervoo”. Aczkolwiek Andreas zawalony pracą nie podjął rękawicy, uważając wtedy, iż świat wykreowany w „Coutoo” jest kompletny i zamknięty. Wracając do oceny edycji.
Już pierwsze przejrzenie sygnalizuje nam, iż mamy do czynienia z maksymalną perełką, która po postawieniu na półce robi wrażenie. Szczególnie wybija się okładka z tzw. lakierem puchnącym, położonym miejscowo. Na polskim rynku nie brakuje dopracowanych edytorsko pozycji takich jak ta: wydrukowana w dużym formacie, w twardej oprawie, na kredzie, lecz w tym przypadku edytorsko całość została przemyślana (nawet z wyborem czcionek) i można śmiało napisać, iż nasz Egmont przyłożył się do swej pracy. Aczkolwiek mając dostęp do wspomnianych edycji zagranicznych zauważyłem, iż tłumaczenie Marii Mosiewicz zostało mocno złagodzone. Ma to swoje plusy, gdyż w tym momencie krajowa edycją nie potrzebuje znaczka: „Tylko dla dorosłych”.
Aczkolwiek także w ręce dzieci raczej nie powinna trafić, gdyż jest to jeden z najbardziej krwawych i brutalnych komiksów Andreasa. Tutaj już na pierwszej stronie jakiś bydlak bije kobietę, choć na szczęście bardzo szybko ostateczna sprawiedliwość dosięga go na kolejnych kadrach. Dalej scen krwawych jest jeszcze bez liku.
To właściwy moment, aby przybliżyć zarys fabularny.
„Coutoo”!
Fabuła komiksu przenosi czytelnika w lata 50. XX wieku prosto do NY. Porucznik Joe Krafft pracujący w wydziale zabójstw, pochodzący z dziada pradziada z dobrej policyjnej rodziny prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa Bospero Pestrone zwanego Bobbo. Prymitywa i chama, który bił kobiety i pracował w przetwórni karczochów. Aczkolwiek jego dotychczasowe zajęcia były tylko przykrywką dla jego działalności mafijnych. Śmierć Bobbo skomplikowała sprawy. Nikt bezkarnie nie zabija człowieka Dona Fucciarellego. Niejaki Cello prawa ręką Dona wyrusza na łowy. Porucznik Krafft wie także o tym. Musi znaleźć sprawcę przed mafią. Tymczasem on się nie ukrywa i bezczelnie morduje kolejne osoby. Krew strumieniami leje się na ulicach Nowego Jorku. Opis świadków jest jednoznaczny: jest to nożownik w zakonnej koszuli i z dziwnym monoklem w oku, każący się nazywać „Coutoo”. Jak to możliwe? Demony przeszłości zostały obudzone, gdyż jego ojciec Carl zabił tego osobnika. Jaki psychopata podszywa się pod „Coutoo”? Czy motywami psychopaty rządzi jakaś mroczna zasada? Tajemnice, policyjne pościgi, wspaniałe retrospekcje dziejące się w dwóch wątkach czasowych. Pytania i kilka poprawnych odpowiedzi. Poznaj tajemnicę „Coutoo”! „Coutoo” powrócił!
Zmierzenie się z tym tytułem to prawdziwa gratka dla każdego czytelnika!
W „Coutoo” tajemnica goni tajemnicę, a na pozór prosta kryminalna historyjka ukrywa mnóstwo genialnego klimatu, treści oraz tematów: od opowieści gangstersko-policyjnej, po fantastyczną - od Voodoo i horroru, po opowieść wojenną.
Pozycja ta jest istną perełką fabularną i graficzną. Znakomita kreska, pełna dopieszczenia, zręcznych kompozycji, a zarazem mistycyzmu i dynamiki pieści oko, i pomimo tylu lat na karku nic, a nic się nie zestarzała. Zobacz choćby efektownie zaprezentowaną 6 stronę, gdzie główny bohater siedzi w swoim zabałaganionym biurze pomiędzy tyloma... zagadkowymi przedmiotami. Wielką maestrię uzewnętrznia również operowanie kadrami. Grafiki wręcz olśniewają swoim pięknem, ekspresją, szczegółami, rozmachem i wspaniale oddanym klimatem opowieści policyjnej. Ma się wrażenie jakby za momencik miał się pojawić z odsieczą porucznik Theo Kojak, który z automatu (zaprezentowanego na 15 stronie) będzie jeszcze musiał napić się kawy. Ma to swój niepowtarzalny klimat.
Narracja jest tak zbudowana, że wątki zazębiają się, lecz w samodzielnej linii czasowej nie znajdują wprost ostatecznego rozwiązania, a częściowe odpowiedzi prowadzą do kolejnych pytań i nowych interpretacji. W tym miszmaszu jest geniusz Andreasa, który na 48 stronach ukrył tyle pobocznych wątków, iż wystarczyłoby to na co najmniej dwa takie albumy. W porównaniu z przeładowanym na 56 stronach ostatnim tomem Rorka, w tym wypadku artysta spisał się na medal. Mistrzostwem świata jest 40 strona, gdzie na kartce papieru zapisał szyfr(po niemiecku), który rozwiązuje tajemnicę przeobrażenia „Coutoo”, lecz aby nie psuć Ci zabawy nie napiszę nic więcej. Po prostu po zakupieniu komiksu i kilkukrotnym przeczytaniu warto zainteresować się tym tematem.
Podsumowując jednym zdaniem. „Coutoo” jest publikacją kultową, i warto ją mieć w swojej biblioteczce.
Zdecydowanie polecam!
autor recenzji:
Dariusz Cybulski
13.12.2015, 15:00 |