To była jedna z pierwszych wydanych w Polsce tzw. powieści graficznych. „Niebieskie pigułki”, które po raz pierwszy ukazały się w roku 2003, właśnie doczekały się wznowienia. Czy po latach komiks wciąż ma tak samo dużą siłę rażenia? Jak najbardziej!
Wydanie komiksu Frederica Peetersa - przygotowanego przez krakowski Post - było wydarzeniem. Przed trzynastu laty przecież dopiero rozkręcał się egmontowy Klub Świata Komiksu, gdzie publikowano głównie albumy z rynku frankofońskiego (a dziś dominują superbohaterowie). Kultura Gniewu tkwiła jeszcze głęboko w undergroundzie, zaś o Wydawnictwie Komiksowym czy Timofie - wspieranym przez cichych wspólników - w ogóle jeszcze nikt nawet nie marzył. Wspominam o nich z dwóch powodów. Po pierwsze, to ci edytorzy dziś przodują w wydawaniu komiksowych obyczajówek. Po drugie, właśnie Timof zdecydował się na przypomnienie „Niebieskich pigułek”. I postarał się, by nie było to tylko powtórzenie wydania pierwszego. By uzupełnić obraz rynku – o Poście słuch dziś zaginął.
„Niebieskie pigułki” były wydarzeniem. To był jeden z pierwszych komiksowych grubasów, pokazujących, że w rysunkowej historii można poruszać poważną tematykę. Frederik Peeters postanowił stworzyć autobiograficzną opowieść o życiu z HIV. Fred (autor) związał się z dziewczyną będącą nosicielką wirusa, Cati. Nosicielem HIV jest też jej synek, zwany pieszczotliwie „wilczkiem”. To opowieść niejako o poznawaniu wroga, o zaprzyjaźnianiu się – na ile z wirusem można się zaprzyjaźnić – o przełamywaniu stereotypów związanych z HIV i AIDS. Mówiąca o tym, że z wirusem można normalnie żyć, zajmować się swoimi codziennymi sprawami. A nie być odsuniętym gdzieś na margines, porzuconym, odepchniętym, zostawionym samemu sobie. I jest w komiksie jakiś optymizm. Pozytywna energia, która pozwala walczyć z chorobą i przeciwnościami losu. Energia, która mimo wszystko tli się gdzieś wewnątrz bohaterów Peetersa.
Komiks zaskakiwał nie tylko tematyka, ale również warstwą graficzną. Peeters rysował wówczas bardzo drapieżnie, na pierwszy rzut oka wręcz niedbale. Stosował grubą kreskę, na planszach wykorzystując jedynie czerń i biel. Ale jego bohaterowie od razu intrygowali. Byli z krwi i kości. Byli ludzcy, prawdziwi. Ze swoimi problemami, rozterkami, chorobami i słabościami. Autor komponuje poszczególne plansze głównie z sześciu, jednakowej wielkości, kadrów. Tym samym historia płynie właściwie jednym rytmem, jednym tempem. Zmieniają się tylko emocje, które doskonale wyrażają twarze. Strach, niepewność ale też radość i wiarę. Bo przecież wystarczają dziennie „tylko trzy pigułki, a wkrótce może jedna.”
Drugie wydanie „Niebieskich pigułek” ma nieco zmienioną okładkę. Niby to ta sama, dryfująca kanapa, niby ci sami bohaterowie. Ale sprawiają wrażenie bardziej dojrzałych, jakby bardziej – po latach – byli pogodzeni z HIV. Autor dorysował też ciąg dalszy. A nawet dwa. Pierwsze dwie plansze pochodzą z roku 2001, na chwilę przed premiera książki. Kolejnych osiem dorysował po trzynastu latach. To komiksowy wywiad z 9,5 letnią córką (nie pojawiła się wcześniej „no bo jeszcze się nie urodziła”), Cati i z trzynastoletnim już „wilczkiem”. O tym, jak odbierają dziś komiks i jak patrzą – z perspektywy lat – na HIV.
Kto do tej pory nie miał przyjemności obcowania z „Niebieskimi pigułkami” powinien nadrobić to niedopatrzenie. Obok wydanej w 2012 roku „Parentezy” Elodie Durand to najważniejszy – z wydanych w Polsce – komiks o zmaganiach z chorobą. Mocny, prawdziwy, odważny.
|
autor recenzji:
Mamoń
24.04.2016, 17:59 |