PRZEŁAMUJĄC TABU
„Życie i czasy Sknerusa MacKwacza” wreszcie doczekały się wydania, na jakie ten komiks zasługiwał. Wszystko z okazji siedemdziesięciolecia powstania tytułowej postaci. Co jest w nich takiego niezwykłego? Przede wszystkim to, że ten wyróżniony nagrodą Willa Eisnera (komiksowym odpowiednikiem Oskara) album to nie tylko opowieść z najwyższej komiksowej półki, ale jednocześnie przełamująca tabu historia udowadniająca, że nawet w ramach serii przeznaczonej stricte dla dzieci można stworzyć coś ambitnego, co zachwyca i porusza czytelników niezależnie od ich wieku.
Jest rok 1877. Glasgow, Szkocja. Sknerus McKwacz kończy dziesiąty rok swego życia, ale urodziny to nie powód do świętowania, kiedy żyje się w biednej rodzinie, która na dodatek słynie ze skąpstwa. Wspomnienia o utraconej chwale rodu to jedyne, co pozostało ostatnim żyjącym jego członkom. Ojciec z okazji urodzin buduje Sknerusowi zestaw do czyszczenia butów, ale ponieważ praca powinna czegoś młodzieńca nauczyć, ojciec daje jego pierwszemu klientowi amerykańską dziesięciocentówkę; monetę w Szkocji bezwartościową. To oszustwo staje się doskonałą lekcją życia, moneta zaś, która stanie się w przyszłości determinującym życie kaczego bohatera talizmanem, symbolem i największym trofeum, zmobilizuje młodzika do wyruszenia do Stanów Zjednoczonych. Tam też zacznie się jego pełna wzlotów i upadków przygoda, która rzuci go w wir najważniejszych wydarzeń Ameryki aż do roku 1947, ukazując na tle zachodzących przemian historycznych spełnienie Amerykańskiego Snu. Karierę od pucybuta do miliardera, a zarazem przemianę z radosnego, pełnego nadziei chłopca w zgorzkniałego, samotnego starca…
Czy już sam powyższy opis brzmi Wam jak typowe dzieło sygnowane nazwiskiem Disneya? Absolutnie nie i to jest pierwsza odmiana, jaką oferują „Życie i czasy Sknerusa McKwwacza”. Pierwsze z wielu złamanych tabu. Drugim jest wierność historyczna i odtworzenie realiów danych czasów. Może i w filmowym stylu, może rzeczywiście bardziej tak, jak chce tego od nas popkultura niż fakty, a jednak w sposób fascynujący, urzekający i przekonujący. Nawet pomimo tego, że mamy przecież do czynienia z komiksem humorystycznym. Kolejną rzeczą, jakiej nigdy wcześniej w opowieściach o kaczkach się nie spotkało, jest konkretne umiejscowienie akcji w czasie i na świecie. Komiksy z tej serii zawsze były ponadczasowe z tego też względu, że nie rozgrywały się w ramach konkretnych dat (a co za tym idzie i krajów). Don Rosa się tym nie przejął i dzięki tak prostemu i oczywistemu zabiegowi, pokazał realizm, prawdę i niezwykłą siłę. Wyłapywanie historycznych smaczków i powiązań między fikcją, a prawdą staje się dla czytelników prawdziwą przyjemności – w zabawie tej pomagają rozległe komentarze autora, nigdy wcześniej w naszym kraju nie wydane.
Jednak prawdziwym tabu złamanym przez Dona Rosę jest śmierć. Ta i owszem, zdarza się w dziełach sygnowanych nazwiskiem Disneya, ale nigdy nie było w niej tyle realizmu i szczerości. Nawet jeśli dzieje się poza kadrem, potrafi ścisnąć za gardło, choć jednocześnie pozostaje daleka od łzawych zgonów słynnych kreskówkowych bohaterów.
Całość więc, pomimo humoru, posiada olbrzymi ładunek emocjonalny. Wzrusza, angażuje, bawi i uczy. Dla komiksów o Kaczkach jest tym samym, czym „Powrót Mrocznego Rycerza” dla opowieściach o Batmanie. Zresztą ostatnim rozdziałem, kiedy to Sknerus po latach nieobecności w życiu publicznym (przez co uważany jest bardziej za legendę, niż postać autentyczną) mimo starczych dolegliwości, wraca do akcji by raz jeszcze pokazać do czego jest zdolny, wykazuje spore z „PMR” podobieństwo. Podobne cechy wspólne wykazuje „Sknerus…” z „Forrestem Gumpem”, spotykając liczne postacie historyczne czy biorąc udział w znaczących wydarzeniach (katastrofa Titanica, gorączka złota, wynalezienie elektryczności etc. – choć temat Drugiej Wojny Światowej pozostaje nietknięty). A wszystko to wspaniale zilustrowane, zadziwiająco realistycznie jak na dzieło z Kaczkami i uzupełnione o niezły nowy kolor.
A jak całość wypada edytorsko? Po prostu rewelacyjnie. Zachowano tu przekład z drugiego wydania, lepszy i wierniejszy oryginałowi niż w edycji z 2000 roku, która aż wołała o pomstę do nieba – a na dodatek jeszcze go poprawiono. Są wpadki, zostawiono choćby nieprzetłumaczony okrzyk „rik” (bogaty), ale są to drobiazgi niepsujące odbioru. Całość uzupełniają komentarze autora, zdradzające kulisy powstawania „Życia i czasów”, nawiązania do dzieł innych artystów i wczesne wersje pomysłów oraz oferujące wgląd w szkice i niepublikowane rysunki. Do tego dochodzi przedruk dodatkowych rozdziałów znanych z drugiego tomu wcześniejszych wydań (pominięto „Pierwszą dziesięciocentówkę”) i magazynu „Kaczor Donald” (rewelacyjne „Czy to jawa, czy sen?”), najważniejsze fakty z życia Sknerusa, informacje o dedykacji D.U.C.K i drzewo genealogiczne, które kiedyś dołączono do „Kaczora Donalda” jako plakat (należało uzupełnić na nim postacie zbierając naklejki). A wszystko to wydrukowane na dobrym, kredowym papierze i zamknięte w twardej oprawie.
Liczący niemal 450 stron tom robi wielkie wrażenie, ale większe robi jego zawartość. Sięgnijcie więc koniecznie, bo to jedno z komiksowych arcydzieł. Nieważne ile lat macie na karku, czy dopiero nauczyliście się czytać, czy może sądzicie, że w Waszym wieku czytać już nie wypada, bo i wzrok nie ten, i sił już brak – każdy znajdzie tu coś dla siebie, a z każdą kolejną lekturą odkrywać będzie coraz to nowe rzeczy, tak w scenariuszu, jak i w cudowanie oddanych kadrach, w których króluje mnogość detali i humor sytuacyjno-obrazkowy.
|
autor recenzji:
wkp
15.12.2017, 12:16 |