Moi drodzy uwierzycie, że wspaniała Myszka Miki ma już 89 lat? Niezły wiek, a jednak ma tyle latek! Po raz pierwszy pojawiła się w ośmiominutowym filmie "Parowiec Willie", który ukazał się 18 listopada 1928 roku, a więc i całkiem niedawno obchodziła urodziny. A za rok szykuje się piękny jubileusz!
Zdaje się, że także z tej okazji i jako swoista forpoczta (w koprodukcji z wydawcami zagranicznymi) został wydany przez Egmont album autorstwa Regisa Loisela pt. „Myszka Miki. Kawa Zombo”.
Jak przedstawia się ten komiks? Czy warto posiadać go w swojej biblioteczce? Zapraszam do lektury recenzji.
Na wstępie należy wspomnieć, iż pod względem edytorskim perfekcyjnie! Przepiękna okładka (wykonana przez Loisela z kolorami Lappiere), twarda oprawa, bardzo duży, ale i nietypowy format 305x195 mm, wklejka, czcionka, plus wszystko wydrukowane na szlachetnym grubym czerpanym papierze, plus plansze nasycone są w taki sposób farbą drukarską, iż widać faktury, impasty i wszelakie malarskie pociągnięcia "pędzla" autora, to znak wielkiej jakości tego wydania! Efekt prezentacyjny tego komiksu oddziałuje na czytającego i wygląda tak gustownie, malowniczo, że stawia ten tomik w pierwszej trójce najsolidniej i najpiękniej prezentujących się komiksów 2017 roku!
Z kronikarskiej uczciwości dodam jeszcze, że jest to pierwsze w naszym kraju, tak ekskluzywne wydanie komiksu o Myszce Miki! Zaś opiera się ono na pierwodruku z linii wydawniczej Disney by Glénat, gdzie poprzednie opowieści graficzne z tej serii wykonał np. Cosey, ale i Trondheim. Mam ogromną nadzieję, że w niedalekiej przyszłości również te tomy pojawią się w edycji polskiej.
A co znajdziemy w środku ocenianego tomu osadzonego w zarysie opowieści w czasie Wielkiego Kryzysu? Mikiego i jego przyjaciela Horacego bez powodzenia próbujących znaleźć pracę, a po drugiej stronie barykady złego biznesmena i jego wspólników. He, he... w tym Czarnego Piotrusia i Szachraja!
Nim jednak nastąpi konfrontacja, to nasi zniechęceni bohaterowie, postanawiają wyjechać ze swoimi dziewczynami Minnie i Klarabellą na wakacje do wiejskiego domku Kaczora Donalda. Tam przeżywają zabawne pierepałki związane np. z nową łodzią Donka, lub z psem Pluto, ale przede wszystkim korzystają z uroków przyrody i życia.
Po powrocie do miasteczka odkrywają, że większość sąsiadów i znajomych zachowuje się dziwnie. A wręcz niektórzy wyprowadzają się, gdyż zmusił ich do tego biznesmen Rock Fuller. Ma on na tych terenach wybudować ekskluzywny klub golfowy. Dla Mikiego, Horacyego, Minni i Klarabelli oznacza to wojnę! Będą musieli zmierzyć się z tymi absztyfikantami i rożnymi zakapiorami, lecz zabawy przy tym, (głównie zaprezentowanej w gagach sytuacyjnych) będzie w tym komiksie bez liku!
Ciii, dodam, że małe co nieco, albo coś na ząb znajdą także dla siebie w lekturze tej powieści graficznej miłośnicy i przeciwnicy sieci McDonald oraz zombi. Intrygujące? Jak najbardziej, ale radochy przy czytaniu jest bardzo wiele.
„Myszka Miki. Kawa Zombo” to klasyczna opowieść drogi i powieść graficzna znanego i lubianego w naszym kraju Regisa Loisela. A zarazem komiks, który jest jego swoistym hołdem złożonym Waltowi Disneyowi i całej grupie autorów i twórców zwianych z tym projektem na samym początku.
Z tego też powodu frankofoński artysta postanowił przenieść zarys opowieści w przełom lat 20 i 30. XX wieku i odnieść się do pierwowzoru, a zarazem nadać szacie graficznej sznytu jakby starej kreski ilustrowania Miki.
Do tego wszystkiego Loisel odrobił lekcję historii i zręcznie odniósł się do faktografii Disneya. W tym trudnym okresie jego życia i narodzin "Mychy", gdy sypały się piramidy finansowe i spekulacyjne w Ameryce, ale i na całym świecie trwał Wielki Kryzys, szalała prohibicja i mafia, to mimo tylu przeciwności, zła wokół, a nawet bankructwa, to Walt Disney walczył z systemem i wierzył w swoje wizje. Postawił na swoje marzenia ze snów i stworzył postać Myszki, która miała rozweselać i dawać nadzieję ludziom! Żona Disneya nadała jej imię i tak to się zaczęło!
"Myszka Miki. Kawa Zombo" jest uroczą reinterpretacją pierwodruków i swoistym przeniesieniem światopoglądu Disneya, czyli ogromnego optymizmu, że można ze wszystkim: złem, kłopotami i przeciwnościami wygrać!
Hmm, na marginesie, z tego też powodu Disney zamroził się w azocie, bo wierzył, że kiedyś w przyszłości będzie technologia, a która przywróci go do życia. Taa!
Wracając do clou. Loiselowi udało się przenieść na łamy tej opowieści tego ducha optymizmu. A jednocześnie, jak już wspominałem odniósł się (dość wiernie) do sposobu patrzenia ludzi na świat kapitalistyczny i socjalistyczny w owym czasie z lat 30. XX wieku. Zastosował więc ten sam filtr i kod przekazu i jeszcze do tego kilka razy mocno go przerysował. Z tego też powodu nie oczekuj scenariuszowych fajerwerków i komplikacji, a dostaniesz w zamian dość przewidywalną bardzo sympatyczną, familijną, radosną i prostą, lecz nie prostacką opowiastkę.
Jeszcze jedna istotna sprawa. W czasie lektury ze swoimi pociechami warto wyjaśnić im: kontekst historyczny i biograficzny, czyli opowiedzieć o Disneyu, o jego inspiracjach, o Chaplinie. Przekazać, iż świat nie jest czarny, ani biały, bo inaczej obraz płynący z tego komiksu jest zbytnio przerysowany w kierunku francuskiego socjalizmu.
Co do oceny szaty graficznej, to mogę wypowiedzieć się tylko w superlatywach. Oddaje ona ducha miksu prac Billa Wrighta razem z Floydem Gottfredsonem, a jednocześnie jeśli jesteś fanem Loisela, to odnajdziesz w niej ten charakterystyczny styl znany np. z „Piotrusia Pana”. Ma to swój smaczek, ale i pomaga w pozytywnym odbiorze całości komiksu, a jeszcze w szacie graficznej udało oddać się ducha tamtych czasów i realia epoki.
Podsumowując! Wydawnictwo Egmont zbiera owoce swojej pracy u podstaw. Pracy polegającej na systematycznym wydawaniu komiksów Disneya, a na których wyrosła i wychowała się cała ogromna rzesza komiksiarzy. Magazyny, zeszytówki, zbiorcze wydania, ale i co roczne zapraszanie na festiwale komiksów scenarzystów i rysowników tworzących przygody tej cudownej ferajny, dały ten ogromny efekt! Swoistą wisienką na torcie, a może i truskawką, czyli swoistym zwieńczeniem tego wszystkiego, ale i zapowiedzią i kontynuacją Egmontowego projektu Disney, było wydanie wyjątkowego ekskluzywnego albumu pt. „Myszka Miki. Kawa Zombo”, a który pod każdym względem daje wiele radości z lektury i jest warty wydanej na niego kasiory.
Polecam!
|
autor recenzji:
Dariusz Cybulski
22.11.2017, 23:53 |
NA KAWĘ Z MYSZKĄ MIKI
Myszka Miki – któż z nas jej nie zna. Sympatyczne zwierzątko, które zadebiutowało w 1928 roku w filmie „Plane Crazy”, stało się jednym z najbardziej rozpoznawalnych „dzieci” Walta Disneya. Przeżywało wiele metamorfoz, kino najczęściej pokazywało go z nieodłącznym psem Pluto u boku oraz łączyło ich przygody z losami Kaczora Donalda, komiksy utrwaliły wizerunek Mikiego jako detektywa, a Loisel, który stworzył ten album, zdecydował się pójść własną drogą. W konsekwencji narodziło się dzieło będące połączeniem hołdu klasyce z lat 30. i autorskiego podejścia do postaci. Podejścia dojrzałego i intrygującego, przenoszącego dziecięcych bohaterów na dorosły grunt, nie odbierając im jednocześnie nic z tego, co przesądziło o ich sukcesie.
Ameryka czasów Wielkiego Kryzysu nie jest najłatwiejszym miejscem do życia. Miki i Horacy usiłują znaleźć pracę, żeby móc zabrać swoje dziewczyny na wakacje, ale najzwyczajniej w świecie ich na to nie stać. Nie są także w stanie znaleźć żądnego płatnego zajęcia – nie mając przy tym pojęcia, że za takim stanem rzeczy stoi Czarny Piotruś i jego szemrane towarzystwo. Decydują się więc wyjechać z Minnie i Klarabellą na biwak. Towarzyszem ich zabaw ma być nieświadomy jeszcze niczego Kaczor Donald, który ma tam domek i łódkę. Odpoczynek mija jednak szybko i ferajna musi wrócić do domu. I tu zaczynają się prawdziwe problemy. Cała okolica została wysiedlona, posesje i domy kupione za bezcen, a większość z nich wyburzona pod pole golfowe dla eleganckich panów z miasta. Miki nie zamierza ulec i odrzuca ofertę. Razem z Minnie, Horacym i Klarabellą zostają w wymarłej mieścinie popadającej w coraz większą ruinę, musząc się pilnować by „inwestorzy” nie zemścili się na nich. Jakby tego było mało, Goofy, który także został w swoim domu, zachowuje się jak zombie, a jedyne co powtarza to słowo: „Kawa”. Kawa, jak „Kawa Zombo”, której opakowanie Miki znalazł właśnie na swoim ganku. Co tu się właściwie dzieje? Tego trzeba się dowiedzieć i poradzić sobie z opryszkami!
Magazyn (wówczas dwutygodnik) „Kaczor Donald” był jednym z pierwszych, jeśli nie pierwszym komiksem, jaki w życiu przeczytałem. Kiedy zaczynał się ukazywać, miałem niespełna sześć lat, zanim zacząłem kupować go regularnie minął dobry rok, ale potem sięgałem po pismo przez wiele długich lat, dlatego darzę ten świat i te postacie wielkim sentymentem. I dlatego też nie mogłem sobie odpuścić okazji przeczytania „Kawy Zombo”. Zresztą wydanie tego komiksu już samo w sobie było wydarzeniem. Po pierwsze nie był to kolejny z albumów dla najmłodszych, jakie widujemy na co dzień pod tym szyldem, a pełnoprawna powieść graficzna dla czytelników w każdym wieku, zwłaszcza tych dorosłych. Po drugie, za jego stworzenie odpowiadał sam Régis Loisel, twórca takich serii, jak „Piotruś Pan” (mówię tu o znanej w Polsce serii dla dorosłych) czy „W poszukiwania ptaka czasu”. To nie mógł być zwykły komiks – i nie jest. To przepięknie narysowany hołd klasyce, potrafiący zachwycić nawet tych, którzy nigdy miłośnikami dziel Disneya nie byli.
Oczywiście fabularnie rzecz jest prosta i zabawna, ale pośród kolejnych absurdalnych scen rodem z komedii pomyłek, Loisel przemycił wiele elementów przeznaczonych dla dojrzałych czytelników. Pamiętajmy, że kontynuatorzy spuścizny Disneya w obrazkowych historiach o Kaczkach i Myszach unikali umieszczania przygód swoich postaci w konkretnych datach; przełamał to Don Rosa genialnym albumem „Życie i czasy Sknerusa McKwacza” (który swoją drogą Egmont wznowi już w grudniu w ekskluzywnej edycji z okazji 75-lecia powstania postaci). W „Kawie Zombo” trafiamy natomiast w czas Wielkiego Kryzysu, który zostaje tu ukazany w sposób niby prosty, ale naprawdę trafny. Nie ma tu treści stricte dla dorosłych, jak to było w „Piotrusiu Panu”, ale jest brud podobny do tego, jaki można było tam spotkać. Zresztą akcja nie została osadzona w tym okresie przypadkiem. Loisel nawiązuje swoim komiksem do pierwszych filmów z Myszką Miki, które właśnie wtedy podbijały serca widzów. Dlatego też nie ma problemu łączyć jej przygód z losami Kaczora Donalda – kino nigdy tego nie unikało, podczas gdy w opowieściach graficznych drogi tych dwóch bohaterów przecinały się tylko przy wyjątkowych okazjach.
Nie ma co jednak ukrywać, że prawdziwą „gwiazdą” albumu są jego rysunki. To one budują klimat, mają w sobie ten wspomniany brud i stanowią hołd dla klasyki. Myszka i jej przyjaciele są rysowni tak samo, jak niemal dziewięć dekad temu, ich świat to także świat żywcem wyjęty z lat 20. i 30. minionego wieku. Całość przygotowana została w formie komiksowych pasków, czyli tak, jak wyglądały ówczesne historie obrazkowe (zresztą komiks w formie, jaką dziś znamy rodził się właśnie w tamtej epoce) i uzupełniona o klasyczny w swoim wyglądzie – ale klasyczny już dla Europy – kolor. Wszystko to wygląda wprost przepięknie i przykuwa wzrok na o wiele dłużej, niż wymaga przeczytanie „Kawy Zombo”.
Czy trzeba dodawać coś więcej? „Myszka Miki” Loisela to wspaniały hołd złożony klasyce i znakomity album, który powinien znaleźć się na półce każdego miłośnika komiksów na Disneyu wychowanego. Jednocześnie jest to komiks, który do tematu może przekonać nawet przeciwników, a zarazem rzecz dla miłośników europejskich opowieści graficznych. Coś, co absolutnie warte jest poznania. Polecam gorąco!
|
autor recenzji:
wkp
23.10.2017, 16:46 |