TORPEDO W ERZE OJCA CHRZESTNEGO
Po osiemnastu latach od skończenia serii, Enrique Sanchez Abuli powraca do swojego bohatera, cyngla z okresu Wielkiego Kryzysu. Ale nie jest to już ten sam płatny morderca, czasy się zmieniły, zmienił się świat, on sam postarzał się o 36 lat. Jest już legendą – tak w świecie komiksowym, jak i tym prawdziwym – ale nadszedł czas by raz jeszcze przypomniał o sobie. I choć „Torpedo 1972” zmienił się bardzo, album jest ciekawym i sentymentalnym powrotem do opowieści, którą pokochali czytelnicy.
Kiedy jesteś płatnym mordercą, niełatwo jest dożyć starości. Niektórym to się jednak udaje. Przepis na przetrwanie jest prosty: pozbyć się wrogów, nie mieć przyjaciół, nikomu nie ufać. Jest rok 1972, rok, kiedy w kinach króluje wyidealizowany obraz gangsterskiego życia, „Ojciec chrzestny”, a świat wprawdzie zmienił się przez ostatnie 36 lat i to bardzo, ale nadal jest brudny, pełen seksu i przemocy. Młody dziennikarz z „Wall Street Journal” pisze artykuł o sławnym mafiosie z lat 30., Piero Caputo. Od jego trzech synów dowiedział się, że wprawdzie nikt nie wie, kto naprawdę zabił ich ojca, ale wszystko wskazuje na to, że zrobił to niejaki Torpedo. Jedni sądzą, że ów cyngiel już dawno nie żyje, inni, że ma się dobrze – a przynajmniej na tyle dobrze, na ile pozwala mu choroba, bo cierpi na Parkinsona. Dziennikarz chce dowidzieć się prawdy o nim, udaje mu się zaaranżować spotkanie z Torpedo, a do pomocy angażuje swoją dziewczynę, fotografkę. Ma nadzieję, że temat zapewni mu Pulitzera. Zbrodnia sprzed trzydziestu lat na pewno dobrze się sprzeda. Żadne z nich nie ma pojęcia czym skończy się spotkanie ze starym, ale wciąż dystyngowanym płatnym zabójcą, któremu czas może nie pomógł, ale nadal nie zapomniał jak wykonywać stary fach i nadal ciągnie go do pięknych kobiet, nawet jeśli i na tym polu nie zawsze jest już sprawny…
„Torpedo 1972” to już nie „Torpedo 1936”, ale czy to źle? Absolutnie nie. Czasy się zmieniły, zmienił się bohater, tak samo nastrój opowieści, w której wprawdzie nadal nie brakuje humoru, ale całość zachowuje powagę, niemniej zabawa nadal jest znakomita. Miło było wrócić do tego świata, choć na krótko. Szczególnie, że to naprawdę dobrze napisana historia (tym razem tylko jedna), sentymentalna, na szczęście nie przesadnie. I w ciekawy sposób korespondująca z czasami, kiedy to zainteresowanie opowieściami gangsterskimi zaczęło się odradzać.
Największej zmianie uległa szata graficzna. Czarnobiałe, brudne, klasyczne rysunki Jordiego Berneta, zastąpione zostały przez bardziej współczesne, ale znakomite prace Eduardo Risso („100 naboi”, „Aliens: Widmo”, „Dark Knight III: Master Race”). Ten rysownik, operujący stylem przypominającym nieco prace Franka Millera, od lat należy do czołówki moich ulubionych artystów komiksowych. Nie zawiódł też i tym razem, a proste, ale znakomicie dobre kolory doskonale uzupełniają całość.
Jeśli więc podobał Wam się „Torpedo 1936”, powinniście sięgnąć po jego kontynuację. To niby tylko jeden album, dość cienki w stosunku do zbiorczego wydania starych epizodów, ale wart poznania. Jednym spodoba się bardziej niż poprzednie części, innym mniej, ja jestem zadowolony.
|
autor recenzji:
wkp
07.12.2017, 12:00 |