OGIEŃ PIEKIELNY
Dziewiąty tom „Comanche” nie zawodzi – ale niczego innego się nie spodziewałem. Świetnie napisany, genialnie zilustrowany, po raz kolejny dostarczył mi wrażeń, na jakie czekałem. I chociaż westernów nigdy nie lubiłem (i nie lubię nadal) ta dziejąca się na Dzikim Zachodzie seria sprawia, że mam ochotę dać gatunkowi kolejną szansę.
Red Dust przeżył już wiele. Ścigał bandytów, zmagał się z Indianami, szukał zemsty, pomagał w prowadzeniu rancza, poradzeniu sobie z najróżniejszymi typami i cwaniaczkami, był także w więzieniu, a nawet działał jako szeryf. Stał się swoistą legendą, opuścił Greenstone Falls chcąc uciec przed zmianami, jakie zachodziły na Dzikim Zachodzie, teraz jednak wraca do mieściny i przyjaciół. Do Comanche i rancza Trzy szóstki. Wszyscy witają go tu z otwartymi ramionami, choć nie brak też pretensji o jego wyjazd. Przede wszystkim jednak Dust znów może poczuć się jak w domu, mimo iż postęp zrobił swoje i wiele zmienił w okolicy. Jedną z nowości, z którymi przyjdzie mu się w najbliższym czasie zmierzyć, są ubezpieczenia. Rzecz wcześniej nieznana, ale pociągająca – tu wszystko zbudowane jest z drewna, a ludzie często w kilka chwil tracą dorobek całego życia. W takiej sytuacji oferta, że ktoś, gdy tak się stanie, odbuduje im wszystko – i to zaledwie za cenę niewielkiej rocznej opłaty – jest nad wyraz kusząca. Dust pozostaje jednak sceptyczny, a na dodatek wchodzi w zatarg z ubezpieczycielem. Kiedy jednak dochodzi do pożaru Trzech szóstek, sytuacja zaczyna się komplikować. Ubezpieczyciel na miejscu znajduje strzałę Indian, a Księżycowa Plama bez trudu rozpoznaje w niej pogrzebową strzałę ofiarną Paunisów. Coś się jednak nie zgadza, jej grot zrobiony jest ze stali, a tego metalu Paunisi nie używają, jakby tego było mało, sama strzała jest dla nich świętością i żaden z członków plemienia nie użyłby jej do takiego celu. Dust podejrzewa więc, że to ubezpieczyciel podpala okoliczne rancza by skłonić ich właścicieli do ubezpieczania się. Czy tak jest w rzeczywistości? Tego trzeba się dowiedzieć, a czas działa na jego niekorzyść, bo już płoną kolejne zabudowania…
Zacznę może od minusów – a właściwie jednego, który rzuca się w oczy. Nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. Gdziekolwiek pojawia się Red Dust, tam zaraz zjawiają się kłopoty. Owszem, taki już urok tej serii, bo od samego początku Trzy szóstki, mieszkańcy rancza, Dust i każdy kogo spotkał miewali kłopoty, z których trzeba się było wyplątać, ale czasem bywa tego za dużo. Na szczęście nie jest to coś, co psułoby przyjemność płynącą z lektury. Wystarczy zaakceptować umowność tej konwencji i dać się porwać akcji i przygodzie.
A te jak zwykle są znakomite. Na stronach albumu dzieje się dużo i ciekawie, świetnie prezentują się też postacie. Całość czyta się naprawdę z dużą przyjemnością, ale z jeszcze większą ogląda. Rewelacyjne rysunki Hermanna, realistyczne, szczegółowe i po prostu piękne, uzupełnione o wspaniały kolor Fraymonda, po prostu zachwycają. Większość z nich nadawałaby się na plakaty czy wręcz obrazy do zawieszenia na ścianie. I już choćby właśnie dla tych ilustracji, chyba najlepszych w całej długiej karierze Hermanna, warto jest po „Comanche” sięgnąć. A że i scenariusz jest całkiem udany, nie pozostaje mi nic innego, jak polecić Wam tę serię – nawet jeśli, tak jak ja, nie lubicie westernów.
|
autor recenzji:
wkp
16.12.2017, 10:51 |