Skłamałbym, gdybym napisał, że nie czekałem na ten album. Czekałem. „Ralph Azham” Lewisa Trondheima pozostaje bowiem wciąż jedną z najlepszych serii frankofońskich na polskim rynku. Serii, która właśnie dobiła do dziesiątego tomu.
„Ogień, który dogasa”. Pod takim tytułem ukazuje się kolejna odsłona perypetii wybrańca. Trondheimowego „Jezusa”, od niedawna naczelnika Astolii, który – by nie zasiedzieć się i roztyć – w poprzednich odcinkach a to ciągle gdzieś latał, albo dawał się wkręcić w kolejne perypetie. Tak właśnie było w dwóch poprzednich odcinkach cyklu, czyli „Nie pochwycisz płynącej rzeki” oraz „Punkt zwrotny”. „Ogień…” jest kontynuacją wydarzeń z nich.
Stąd obecność Naniebieszczonych z fortu Malene, starego króla, ekipy Ralpha. Gdzieś w oddali majaczy jeszcze Tilda. Pojawia się też siostra Ralpha. Przez najnowszy tom przewija się władza, spory, wierzenia, intrygi. Ale i kłamstewka, jakich dopuszczają się bliskie osoby (choć to nie do końca właściwe stwierdzenie; wszak mamy do czynienia ze zwierzęcym fantasy). Jak choćby Zania. Trondheim myli tym samym tropy, które podsuwał czytelnikowi w poprzednich tomach, łamie zasady jakie zdawał się wprowadzać do fabuły. Niezmiennie jednak wspaniale ilustruje przygody Ralpha i reszty ferajny.
Perypetie wybrańca będą miały swój ciąg dalszy jesienią tego roku (Timof zapowiedział na tę porę roku odcinek jedenasty serii). Tylko czy Ralph Azham bez Zanii będzie tym samym Ralphem? Czy znajdziemy w nim odrobinę radości? Bo przecież wpatrywanie się w tytułowy ogień, który dogasa nie jest znakiem zadowolenia…
P.S. Aha, w najnowszym tomie znajdziemy też odpowiedź na niezwykle ważne pytanie: „Jaka jest różnica między tradycją a łajnem?” Jak brzmi? Proszę sprawdzić!
Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.