Opowieści w klimatach westernowych przez ostatni wiek sprawiały poważne kłopoty czytelnikom, widzom, a nawet komiksiarzom. Ile można czytać, albo oglądać zagubione i spalone słońcem amerykańskie pustkowia Dzikiego Zachodu, w których rządzą twarde prawa silniejszego? Yippee-I-Yay Yeej! Ile można czytać i oglądać o pojedynkach rewolwerowców, o napadach na bank i o walkach z Indianami, albo Meksykanami? Hmm, po przemyśleniu odpowiedź brzmi jednoznacznie - można! Parafrazując pewnego znawcę : „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Yippee-I-Yay Yeej!”, a szczególnie, gdy chodzi albumy z serii „Blueberry”.
Z kronikarskiej uczciwości należy dodać, iż pierwszy komiks o Blueberrym został wydany w 1965 roku i w ramach głównej serii powstało dwadzieścia osiem zeszytów, ale także trzy pełnoprawne spin-offy, zaś główną serię współtworzyli Jean-Michel Charlier scenarzysta (tomów 1–23) i Jean Giraud „GIR”, czyli kultowy Moebius - rysownik, ale i scenarzysta (tomów 24–28).
Od niedawna dzięki wydawnictwu Egmont rodzimy czytelnik może zapoznać się i cieszyć wszystkimi tomami z głównej serii o przygodach Mike'a Stevena Donovana o przydomku Blueberry (amerykańskiego porucznika kawalerzysty, hulaki, awanturnika i hazardzisty, który z trudem dostosowywał się do rygorów panujących w armii).
W bieżącym miesiącu nasz stołeczny potentat komiksowy sięgnął jeszcze - (wydał) chronologicznie drugi podcykl, czyli trylogię „Marshal Blueberry”. W tym miejscu muszę dodać, iż pozostał jeszcze do opublikowania długaśny pierwszy podcykl pt. „Młodość Blueberrego”, na który składa się dwadzieścia jeden zeszytów.
A jak prezentuje się i oceniłem ten zbiorczy i wydany solidnie komiks o przygodach szeryfa Blueberrego?
„Marshall Blueberry” jak już wspomniałem składa się on z trzech zeszytów do scenariusza samego Moebiusa, a w dwóch pierwszych tomach („Na rozkaz Waszyngtonu” i „Misja Sherman”) w oprawie graficznej mistrza Whilliama Vance'a, a w trzecim („Krwawa granica”) w oprawie Michela Rouge.
Akcja tej opowieści rozpoczyna się po wydarzeniach z tomu pierwszego z klasycznej serii, czyli już po głównych starciach zbrojnych żołnierzy Unii z Indianami, a kończy jeszcze przed nieprzyjemnym spotkaniem naszego tytułowego bohatera ze znanym (także z historii USA) generałem „żółtą głową”. Jest rok 1868, a Mike Steve Donovan a.k.a. „Blueberry” a.k.a. „Zamany nos” a.k.a. „Szuler” a.k.a. „Kojot”, czyli bardzo niesforny oficer kawalerii został wysłany z Fortu Navajo na negocjacje do Dragon Mountains. Miał ustalić ze starszyzną plemienną i z wodzem Ay-Quahem warunki pokoju oraz wydania władzom federalnym buntownika Chato. Pomimo sukcesu tej misji, kolejne decyzje dowódcy fortu pułkownika Toma Clarka i jego zastępcy majora Sama Stevensa doprowadziły do kryzysu. Fort Navajo został otoczony przez buntowników, a jeszcze w okolicy doszło do napadu na dyliżans, o który początkowo zostali posądzeni Apacze. Bo ktoś ostrzelał ten pojazd (strzelbą na bizony) i chciał zabić specjalnego wysłannika rządu, który wiózł rozkazy dla porucznika Blueberrego!
Rozkaz był jasny! Blueberry miał podjąć śledztwo w sprawie przemytu i sprzedaży nielegalnej broni Indianom oraz Meksykanom. Władze we Waszyngtonie podejrzewały, że przygraniczne miasteczko Heaven mogło być centrum logistycznym i zakrojonego na wielką skalę przemytu. Porucznik niezwłocznie wyruszył do tej pipidówy i objął tam funkcję marshalla. I po raz kolejny nasz sympatyczny chojrak, jako nowy (niepokorny) szeryf znalazł się w samym sercu konfliktu! Dalszego zarysu scenopisu nie zdradzam, ale zaręczam jest bardzo wciągający!
Czytelniczko i Czytelniku, jeśli znasz poprzednie tomy tej westernowej serii, to wiesz czego się możesz spodziewać także po tej trylogii. Dostaniesz więc przygodową opowieść drogi i szwendającego się po Dzikim Zachodzie charyzmatycznego bohatera.
Blueberry działa mechanicznie, lecz nie jest bierny! Wiadomo lubi hazard, alkohol, łatwą kasę i kobietki, lecz to co go wyróżnia od tysiąca innych popkulturowych westernowych postaci, to jego specyficznie zobrazowana (bitna) charyzma i ten swoisty „męski ryj" i ten „szarm” odrobinę podobny do postaci nieznajomego z filmu „Mściciel” vel zmiksowanego z postacią Williama "Bill" Munnyego.
A ten nasz porucznik kawalerzysta ma swoje dziwne zasady i swoją etykę i estetykę i wiele za uszami. Ma w sobie wiele szorstkiej moralności, ale i bezwzględności. Bo nasz oficer pijaczyna i pokerzysta, co rusz przekracza pewne kulturowe granice i potrafi niejednokrotnie uderzyć! Aczkolwiek w kontrze do wymienionych tu filmowych postaci, ceni sobie pomoc i zaangażowanie przyjaciół np. cyngla Red Necka i moczymordy McClure'a.
A wszystko to jest ukazane na tle obrazu świata, który nie jest, ani czarny, ani biały. Tu każdy ma coś na uszami i nie jest krystalicznie czysty. Poruszasz się w swoistych zaułkach i brudach przygranicznego miasteczka, a w obrazie podobnym, jak np., w klimatach serialu „Hell on Wheels”! A zarazem poruszasz się w duchu popkulturowej mitologii Stanów Zjednoczonych końca XIX wieku. Choć krajobraz się zmienia, to schemat postępowania Blueberrego jest jednolity. Choć niejedna osoba uzna to za minus, ja uważam za plus!
Wpisz i wymaluj owa narracja zobrazowana została w podobnej estetyce, niczym jak ze wspominanego już filmu „Mściciel”. Yippee-I-Yay Yeej, bo tu i tam akcja rozpoczyna się niespiesznie, a później nabiera tego swoistego pędu i drygu.
Czytelniczko i Czytelniku po lekturze tego zbiorczego tomu uderzy Cię, jak obuch siekiery w głowę ta swoista barbaria. Bo w tym komiksie akcja mknie pełną parą, a równocześnie trup ściele się gęsto, a samo zejście z tego świata dowolnego delikwenta jest zobrazowane w krwawych scenach, a jeszcze w tle szeregowe postaci są nacechowane okrucieństwem, a szczególnie wyrazista na tym tle jest niejaka pani Harper. Czytelniczko i Czytelniku, na pewno niejeden raz widziałaś/widziałeś podobne schematy fabularne i graficzne, bo są nader często używane vel nie skomplikowane i oparte na motywie drogi, jednakże w tym wydaniu mają w sobie przekonującą siłę oddziaływania.
Na pewno dla zaistnienie tego pierwszorzędnego efektu ma także wpływ, ta malownicza i namalowana z wielką wirtuozerią szata graficzna, gdzie na tym tle szczególnie wyróżniają się prace mistrza Williama Vance'a. Nadbudowują one wyjątkowy nastrój, tych mrocznych czasów w Stanach Zjednoczonych Ameryki końca XIX wieku. Równocześnie jego oprawa graficzna bywa - w dobrym sensie - odbitkami filmowych spaghetti westernów np. Sergia Corbucciego, albo Sergio Leone. Bo zobaczysz w tym pracach np. podobne indywidua - o brudnych dłoniach z zepsutymi zębami i amigos oblanych kurzem pustyni. Zobaczysz gości w długich płaszczach i w sombrerach i o zawistnych spojrzeniach, a do tego wszystkiego brakuje tylko muzyki Ennio Moricone. A jeszcze co rusz w tym komiksie, pojawiają się namalowane z pietyzmem symboliczne sceny, tzn. jakby wycięte z kadru westernu „Mściciel”, albo „Człowiek zwany Ciszą”.
Bo Vance pierwszorzędnie rozumiał estetykę i stylistykę westernu i było wielką szkodą dla tej serii, gdy z powodu zaangażowania przy innych projektach i delikatnych kłopotów komunikacyjnych z scenarzystą, musiał zrezygnować z dalszego malowania. Zamykając ten wątek, a odnosząc się jeszcze prac Michela Rouge (z trzeciego zeszytu), to są zwyczajne, dobre, lecz daleko im do poziomu Vance'a.
Podsumowując! Oceniany spin-off wspaniale uzupełnia i wpisuje się w klasykę komiksowego westernu o przygodach niesfornego i charyzmatycznego Blueberrego. Tak, jest sztampowy! Jest przewidywalny! Jest czytadłem! Jednakże nie zawsze trzeba czytać i oglądać ambitne i artystyczne publikacje, aby dobrze bawić się przy lekturze (szczególnie na wakacjach).
I z tego powodu i z tej przyczyny, jeśli do tej pory nie znasz tej serii – koniecznie to nadrób! Rozpocznij od zbiorczego wydania „Marshalla Blueberrego” i gwarantuję nie zawiedziesz się! A wtedy nie zwlekaj i koniecznie zakup sobie kolejne tomiszcza, gdyż ta spójna i czytelna wizja życia na ociekającym kurzem, whiskey i posoką Dzikim Zachodzie, gdzie prym wiedzie nasz kojot ze złamanym nosem, będzie dla Ciebie i Ciebie, a także Ciebie, dłuższa chwilą wyjątkowo dobrego, a wręcz świetnego relaksu. Yippee-I-Yay Yeej!
Zdecydowanie polecam!
|
autor recenzji:
Dariusz Cybulski
08.07.2018, 22:52 |