Gdy przeczytałem zapowiedź nowej mini-serii komiksowej, którą miał wydać stołeczny Elemental to pomyślałem, o Boziuniu nareszcie! Bo zbiorcza edycja „Wielkiego kantu” powinna była już dawno ukazać się na naszym rodzimym rynku. Bo ten album jest dziełem kompletnym – genialnym – wspaniale opowiedzianym i pierwszorzędnie podanym! Ale po kolei.
„Wielki Kant” pierwotnie wydany na początku lat 90. w dwóch tomach, a stworzony do scenariusza śp. Carlosa Trillo i przepięknie namalowany przez Domingo Roberto Mandrafina, zaraz po „Torpedo”, jest uznawany za jeden z najlepszych z gatunku "latino noir"!
Akcja niniejszego komiksu zawiązuje się tuż po zakończeniu II Wojny Światowej, gdzieś na zagubionej wyspie San Escobar, wróć - pomiędzy Trynidadem i Tobago i kontynentalną Gujaną. W tym zapomnianym przez Boga miejscu toczy się swoista wojna domowa, pomiędzy marionetkowym gubernatorem, właściwie już niezależnym od Hiszpanii oraz przepełnionymi zbrodniczym marksizmem "El Rewolucjonistami". W tym zapominanym przez wszystkich miejscu zwanym "Republiką La Colonii" znalazł swoją przystań niejaki Donaldo (not Kaczor, not Tusko) Reynoso.
Ten były gliniarz, można rzec, a tym bardziej napisać, należy do tych ostatnich sprawiedliwych, ale i ostro podpadł swoim reżimowym chlebodawcom. Bo odkrywając korupcyjne tajemnice tej bananowej republiki i zgłaszając je swojemu kuzynowi Pedro Reynoso-Arturowi (szefowi tutejszej policji) w efekcie skazał się na swoistą infamię. Nasz Donaldo pogrążony w marazmie, niestroniący od alkoholu spotyka na swej drodze (w barze "Tropico") tutejszą femme fatale, niejaką Melindę Centurion, notabene kochanice, wróć, znaczy się bratanice obleśnego gubernatora. Ta kobieta - piękna, drapieżna i seksowna niczym Mata Hari, a razem zagubiona niczym Norma Jeane Mortenson, ta babeczka zwana przez tutejszych „Nieskalaną Dziewicą” zleca naszemu eksdetektywowi wyjątkowo trudną misje.
Od tego momentu rozpoczyna się niezła rozpierducha, ale aby nie psuć Ci radości z odkrywania kolejnych wątków tej kryminalnej "bananowej intrygi", to dalszą część zarysu fabuły pozostawiam niedopowiedzianą.
Gwarantuje Ci jednak, iż dzieje się! A wszystko tu pędzi na złamanie karku. Pojawiają się niesamowite wyraziste drugoplanowe postacie, które w nietypowy dla komiksowej narracji, a typowy na przykład dla filmowego "noir" wprowadzają Cię w zaułki tej rozbuchanej i rozbudowanej, aczkolwiek jednowymiarowej opowieści.
Opowiadają one, lub wyjaśniają niczym narrator o istotnych wątkach fabułki, ale także same w sobie stają się postaciami dramatu. A jakże jest to esencjonalnie podane, a to nie jedyne zalety w tej szalonej i wybuchowej rozpierdusze! Rozpaczliwie pragnący odkupienia Reynoso, równie emocjonalnie rozbuchane kobiety, źli ludzie - na czele z zawodowym zabójcą zwanym Iguaną oraz pogrobowcem Hitlera, niejakim majorem Fritzem, czy gejem-poetą vel skrybą Miltonem Batesem, tu każda postać wnosi coś do tego tygla i każda z nich ma zachowany własny i indywidualny brudny portret psychologiczny.
Brudny, gdyż jest oparty na obrazie upadającego społeczeństwa i rozkładu, gdzie króluje przestępczość, policjanci są sprzedajni, a bogata i wpływa arystokracja folguje sobie i nie liczy się z nikim i z niczym. A więc nie brakuje w tej opowieści scen krwawych, brutalnych i hardcorowych vel erotycznych. I z tej przyczyny i w tym miejscu, od razu uprzedzam, iż jest to komiks tylko dla dojrzałego czytelnika! Z tego powodu i z tej przyczyny, ten album nie sposób zaszufladkować, bo z jednej strony jest to pełnokrwiste noir, z tajemniczymi morderstwami, szemranymi interesami, niebezpiecznymi miejscami i podejrzanymi typkami. A z drugiej strony sama osnowa scenopisu jest ułożona, jakby była swoistą makabreską z elementami komicznymi. Hm, jakby była ujęta w takim teatralnym kręgu, albo niczym podana np. jak w filmie braci Marks pt. „Noc w Casablance”.
Czytasz i czujesz te inspiracje. Czytasz i oglądasz i odbierasz te inspiracje, także największym filmowym klasykiem noir, a mianowicie „Casablancą”. Na marginesie, a tak przy okazji to przyjrzyj się twarzy komiksowego Donalda Reynosa oraz filmowego Ricka Blaine'a, a granego przez Humphreya Bogarta. Czyż nie są podobne? A takich smaczków odnajdziesz w tym tomie więcej, a choćby nawiązujących do postaci Margareth Geertruidy McLeod. Ach, ma to swój urok i ma to swoją esencje i klimat!
W tym miejscu i od razu nawiązując do oceny oprawy graficznej. Komiksiarze zaznajomieni z twórczością mistrza Domingo Roberto Mandrafina od razu wiedzą czego mogą się spodziewać po jego pracach. Ten argentyński weteran komiksu ma swój niepowtarzalny i rozpoznawalny, ale teraz już oldschoolowy styl. Potrafi łączyć realizm z odrobiną kreskówkowych nut i konturów. Znany jest także z pewnego powtarzalnego rozplanowania prostokątnych kadrów, a opartych na schemacie 2/3/2 i 3/2/3. Jego wyraziste wizualne kreacje wszelakich bohaterów są pełne pietyzmu i pełne wyrazu emocji np. ujętego w twarzach. Mistrz Mandrafina nie stroni od budowania narracji i kolorystyki na barwach mroku i takowych światłocieniach, brudnych plamach i oparach dymu.
Prawie na sam koniec należy wspomnieć, o samej edycji, zaś pod tym względem i jak to jest w standardzie u Elementala, po prostu nie można się do niczego doczepić! Bo jest (jak zawsze) bardzo dobrze! Tzn. klimatyczne tłumaczenie Roberta Lipskiego oddaje ducha opowieści, a twarda oprawa i piękne wklejki wnętrza okładki mają ten swój wyraz i urok estetyczny, a jeszcze pachnący papier i przede wszystkim dopracowany DTP, to wszystko składa się na ekskluzywność tego zbiorczego tomu.
Na marginesie muszę dodać, iż nie jest to ostatnie spotkanie z bohaterami tego komiksu, gdyż Elemental zapowiedział także publikacje sequela o (wspominanym tu) zawodowym zabójcy, a zwanym - Iguaną.
Reasumując - nie spotyka się nader często tak wciągającej opowieści noir, a do tego z tak pokręconą i klimatyczną kryminalną intrygą oraz z rozmachem wykonaną szatą graficzną. Ten zbiorczy tom ma ogromny potencjał i pokazuje, iż niezrównany duet autorski Trillo i Mandrafina byli i są twórcami najwyższego sortu! Album ten czytałem z wielką radochą i z całą pewnością za jakiś czas znowu sięgnę po niego! Bo jest to pierwszorzędne - zajefajne - czytadło i na pewno nie tylko na wakacyjny czas! Oby tylko Elemental nie zwlekał z następnym tomem!
Zdecydowanie polecam!
autor recenzji:
Dariusz Cybulski
26.08.2018, 12:42 |