PRAWIE JAK MANGA
W ostatnim czasie wydawnictwo Egmont oprócz serwowania nam nowych serii, coraz przypomina nam tytuły, które sam bądź też inni wydawcy zaprezentowali nam przed laty. „100 naboi”, „Kaznodzieja”, „Hellboy”, „Transmetropolitan”, „Ultimate Spider-Man”… Podobnych tytułów można by wymienić więcej, a już w najbliższym czasie dołączą do nich „Sin City”, „Spider-Man” Todda McFarlane’a czy „Staruszek Logan” Marka Millara. Zanim się jednak one ukażą, w ręce czytelników trafiają na raz dwa imponujące, zbiorcze tomy serii „Usagi Yojimbo”. Pierwszy z nich okazał się iście rewelacyjną rozrywką, łączącą w sobie mangę, amerykańskie komiksy i kino lat 80. Drugi jednak w niczym mu nie ustępuje, gwarantując znakomitą zabawę wszystkim tym, którzy kochają dobre komiksy i równie dobrą, szeroko pojmowaną popkulturę, podlane azjatyckimi legendami.
Szesnastowieczna Japonia to miejsce niespokojne i rozdarte przez domowe wojny. Właśnie w takim świecie przyszło żyć Miyamoto Usagiemu, królikowi samurajowi, który w jednej z bitew traci swego suwerena, Mifune. Bez niego staje się ronienm i wyrusza w podróż po kraju, szukając swojego miejsca, wewnętrznego spokoju i niosąc pomoc tym, którzy jej potrzebują. A tych, podobnie jak wszelkiej maści zagrożeń, nigdy nie brakuje. Tym razem jednym z nich jest Spisek Ośmiu, pożądający ostrza, które wpada w ręce Usagiego. Na naszego bohatera czeka turniej, a także zaprzyjaźni z pewnym inspektorem.
Omawiając pierwszy tom „Usagiego Yojimbo” skupiłem się na przybliżeniu nieco zawiłych losów publikacji jego przygód i wyjaśnieniu czemu zawartość tego wydania jest taka, a nie inna, teraz pozwólcie więc, że przyjrzę się kulisom powstawania całości i inspiracjom stojącym za serią. Warto zacząć chyba od tego, że Sakai początkowo wcale nie chciał tworzyć królika, a najzwyklejszego człowieka samuraja, wzorowanego na Miyamoto Musashim, filozofie, strategu, roninie. Pewnego razu narysował jednak królicze uszy zawiązane na czubku głowy w węzeł i spodobało mu się to. Postać postanowił wprowadzić jako pobocznego bohatera w „The Adventures of Nilson Groundthumper and Hermy”, ale wkrótce Usagi wyrósł na samodzielnego herosa. Do tego wszystkiego doszły liczne nawiązania do samurajskiego kina, od aktora Toshiro Mifune i filmów, w których grał w tym „Yojimbo” zaczynając, na nawiązaniach do filmów Kurosawy z „Siedmioma samurajami” na czele oraz „Godzilli” skończywszy. Wszystko to natomiast podlał solidną dawką japońskiego folkloru, dodał nieco mitologicznych stworzeń i zadbał o to, by detale historyczne, łącznie z architekturą i stylem ubierania zostały uchwycone z jak największą dokładnością.
I w ten oto sposób powstała naprawdę rewelacyjna seria, którą czyta się z zainteresowaniem i wielką przyjemnością. Owszem, mam wrażenie, że gdyby „Usagi Yojimbo” był mangą, a nie komiksem amerykańskim na mandze wzorowanym, wyszedłby nawet jeszcze lepiej, ale i tak jest znakomicie. Seria ta w końcu stworzona została przez Japończyka z urodzenia, ale Amerykanina z wychowania. Dodało to całości charakteru zachodnich dzieł, co dla wielu czytelników będzie dodatkowym plusem, a estetyka opowieści graficznych z Kraju Kwitnącej Wiśni ubogaca całość egzotycznymi elementami i niejednego czytelnika, dotąd mang unikających, może skłonić do sięgnięcia po nie.
Fabularnie rzecz jest interesująca, klimatyczna i lekka w odbiorze, choć swój ciężar i emocje także posiada. Jeśli chodzi o grafikę, jest podobnie. Czarnobiałe ilustracje, lekkie i cartoonowe, mają w sobie zarówno mnóstwo dynamiki, jak i świetnie oddanych detali. A wszystko to zmiksowane razem w intrygującą, dobrze uzupełniającą się wzajemnie całość i wydane w imponujących, bo liczących ponad 600 stron tomach, które już same w sobie prezentują się bardzo ładnie. Miłośnikom dobrych, niebanalnych komiksów polecam „Usagiego Yojimo” z czystym sercem, warto go poznać.
|
autor recenzji:
wkp
23.04.2019, 07:04 |