WYJŚĆ Z CIENIA OJCA
Pisałem to nieraz, napiszę znowu. Chociaż „Invincible” reklamowany jest jako najlepsza seria superbohaterska w dziejach komiksu, na pewno nią nie jest. Kirkman to bowiem typowy wyrobnik, rzemieślnik, który nie próbuje być oryginalny ani odkrywczy. Co nie znaczy, że przygody młodego bohatera w jego wykonaniu nie są warte poznania. Wręcz przeciwnie, to kawał dobrego komiksu środka, niewybitnego, niewybijającego się na tle typowego superhero, ale w dobrym stylu odtwarzającego wszystkie jego najważniejsze schematy i motywy.
Jeszcze niedawno Mark Grayson zdawał się być zwykłym nastolatkiem, który zmaga się z problemami szkolnymi, ma swoich kumpli i robi wszystko to, co robią chłopaki w tym wieku. Zdawał, bo jako syn ziemskiego superbohatera jedynie czekał, kiedy w nim samym przebudzą się moce. Przebudziły i od tamtej pory chłopak, jako Invincible, przeżył już niejedno, łącznie z rzeczami, o jakich by nie pomyślał a tym bardziej, jakich nie chciałby nigdy przeżyć. Wciąż jednak żyje w cieniu ojca i jego czynów. Powoli jednak zaczyna coraz bardziej piąć się na szczyt i zyskiwać należną mu sławę. Jak jednak poradzi sobie z najnowszymi zagrożeniami, takimi jak inwazja z kosmosu czy trupy-cyborgi? A to przecież tylko część tego, co na niego czeka…
Kirkman nie dekonstruuje mitu superbohatera. Nie próbuje go odświeżyć, odmienić, znaleźć w nim czegoś, czego nie znaleźli poprzednicy ani nawet poszukać odwiecznej prawdy i głębi skrytej między tym, co lekkie, proste, stricte rozrywkowe. Nie jest drugim Alanem Moore’em, Frankiem Millerem czy Markiem Millarem. Daleko mu nawet do Briana Michaela Bendisa czy Eda Brubakera. Nie chce więc analizować, zagłębiać się w temat czy szukać w nim czegoś ponad rozrywkę. Pełnymi garściami natomiast czerpie z długiej tradycji Marvela i DC, podbierając stamtąd wątki, wygląd postaci, ich charaktery i losy, miksuje i podaje nam w swoim stylu. Stylu lekkim, czasem krwawym i nastawionym na dostarczenie nieskomplikowanej rozrywki.
I taką rozrywkę dostarczyć mu się udaje. I to na całkiem przyzwoitym poziomie. Mogło być lepiej, można było z tego wykrzesać coś uniwersalnego i głębszego, ale i ta nie jest źle. Bo „Invincible” to dobra seria, odwołująca się do naszych komiksowych wspomnień i grająca na sentymentach czytelnika. Lepsza od „Żywych trupów”, flagowego dzieła Kirkmana, bo chociaż w tamtej serii zdarzyły się ze dwa naprawdę rewelacyjne tomy, wiele było prawdziwymi porażkami, przez które trudno było przebrnąć. „Invincible” natomiast od samego początku trzyma jeden, dobry poziom i nie nudzi czytelnika ani przez chwilę – i oby tak zostało już do końca.
Dobry scenariusz zyskał też dobrą szatę graficzną, równie spójną, co poziom serii. Rysunki są co prawda dość proste i z mocno cartoonowymi naleciałościami, ale udane i pasują do samej opowieści. Świetne wydanie, jak zawsze uzupełnione o masę dodatków wypada natomiast wprost rewelacyjnie. W skrócie: choć to tylko rozrywka, po „Invincible’a” warto sięgnąć. Miłośnicy twórczości Kirkmana i komiksów superhero będą zadowoleni.
|
autor recenzji:
wkp
22.06.2019, 06:43 |