PUNISHER, KINGPIN I BULLSEYE
Po rewelacyjnym runie „Punishera” pisanym przez Gartha Ennisa nadszedł czas na zmianę. Już 6 tom, stworzony przez innych artystów, nie powalał na kolana, choć wciąż był bardzo dobrym komiksem, potem dostaliśmy zbiór genialnych miniserii i oneshotów Ennisa, dopełniających jego wizję, ale teraz nadszedł czas by ostatecznie pożegnać się z pracą irlandzkiego scenarzysty. Jego rolę przejął nie kto inny, jak Jason Aaron, autor ceniony, ale jednocześnie pozbawiony własnej inwencji, skupiony na odtwarzaniu pomysłów innych, choć nieźle radzący sobie z brutalnymi historiami. I niezły, a nawet całkiem dobry, jest właśnie jego „Punisher”, choć jak możecie się domyślić, próżno szukać tu pomysłowości, siły i przede wszystkim głębi, którymi raczył nas poprzedni scenarzysta.
Wszyscy go znają. Ci, którzy mają coś na sumieniu, boją się go. Teraz na niego polują. Znów.
Frank Castle w swojej karierze samozwańczego mściciela nie raz był obiektem polowań. Chcieli go dopaść przestępcy, których zabijał, chciały go zabić żony tych, których odesłał z tego świata, dopaść chcieli go policjanci, żołnierze, agenci… Truto go, wrzucano do wody pełen rekinów, próbowano zastrzelić, zadźgać – długo by wymieniać. Teraz rodziny mafijne z Nowego Jorku łączą siły, by ciągnąć go w pułapkę, na przynętę wystawiając Wilsona Fiska. Kto ma wykonać wyrok? Bullseye, morderca, który nigdy nie chybia. Tylko, że oba pionki mają swoje własne cele, a starcie z Punisherem może okazać się zupełnie inne, niż ktokolwiek sądził…
Z każdym komiksem superbohaterskim jest jeden problem: zawsze przebiega wedle tego samego schematu. Którykolwiek heros trafia na przeciwnika, którego musi pokonać i konsekwentnie do tego dąży, płacąc swoją cenę. Podobnie jest z „Punisherem” – Puni znajduje kolejny cel (albo cel znajduje jego) i zaczyna się walka, która choć trudna i krwawa, zakończy się zwycięstwem, ale nie tak do końca, bo przecież całego zła wybić się naszemu bohaterowi nie uda. Różnica w poszczególnych historiach jest jedna: ich jakość. Ennis w swoich trzech seriach przygód Punishera, kilku miniseriach i oneshotach, wyniósł ten tytuł na wyżyny, jakich nigdy wcześniej on nie osiągnął. Trudno było podjąć po nim temat, co widzieliśmy w tomie 6, a Aaron to nie scenarzysta, który mógłby się z nim równać. Mimo to zrobił, co mógł by stworzyć przyzwoity komiks i to mu się udało.
Jego „Punisher” jednak to czysta rozrywka, dynamiczna, krwawa i to tyle. Ma dobre pomysły, miewa też naprawdę świetne momenty, ale już tak na kolana nie powala. Poziomem rzecz przypomina jeden z poprzednich tomów, z którym Ennis nie miał nic wspólnego, ale jednocześnie widać tu, że Aaron zdecydował się pójść w konkret, gdzie w uniwersum Marvela dzieje się ta opowieść i zakończyć ją ostatecznie, choć jeszcze nie w tym tomie, co należy zaliczyć mu na plus. Najmocniejszą stroną albumu i tak pozostają ilustracje Dillona, który co prawda operuje tu stylem prostszym, niż w pierwszych tomach „Kaznodziei”, ale nadal znakomitym i wpadającym w oko.
Fani „Punishera”, którzy mają na półce poprzednie tomy, śmiało mogą sięgnąć, bo to po prostu dobry komiks środka. Niewyróżniający się zbytnio poziomem, ale i nie zawodzący. Nadal mam jednak nadzieję, że Egmont zdecyduje się wznowić „Punisher: Welcome Back Frank” i może wyda inne komiksy Ennisa z tej serii.
wkp, 17.04.2020, 15:21