NA TROPACH ŻEŃ-SZENIA
Mam problem z najnowszym komiksem Craiga Thompsona. Mam problem, bo ma momenty, które czyta się z przyjemnością. By za chwilę zjechać na mielizny. Sceny łączy wspólny mianownik, jakim jest żeń-szeń.
Dobrze przeczytaliście. Żeń–szeń. To wokół tego korzenia obraca się Thompson. Z jednej strony opowiada o uprawach żeń-szenia. Z drugiej odsłania następne wspomnienia z życia własnej rodziny, której dostało się już przed laty, na kartach komiksu „Blankets” KLIK. Dlaczego żeń-szeń? Otóż w Wisconsin, rodzinnym stanie Craiga Thompsona, był czymś, co pozwalało farmerom przeżyć. To korzeń tu uprawiany był eksportowany nada leki Wschód, gdzie… bił na głowę tamtejsze korzenie. To zaskoczenie, zważywszy że żeń-szeń kojarzy się z Azją, a nie Ameryką Północną.
To przy żeń-szeniu mały Thompson zarabiał pierwsze pieniądze, które następnie wydawał na… komiksy. Odwiedziny Wisconsin, gdy jest już dojrzałym artystą przywołują wspomnienia. A na stare śmieci zjeżdża przy okazji festiwalu, na którym żeń-szeń gra główną rolę. Festiwalu będącym swego rodzaju żeń-szeniowym Disneylandem. Okazuje się to być dobrym momentem, by uchylić wieko szkatułki ze wspomnieniami. By zacząć zbierać opowieści o uprawie żeń-szenia przez rodziców Thompsona oraz bliższych i dalszych sąsiadów. By zacząć zagłębiać się w temat. By przypominać sobie o właściwościach korzenia, dzieki któremu Wisconsin nie było li tylko zapadłą dziurą.
To żeń-szeń staje się jednym z elementów, których chce „dotknąć” podczas podróży do Azji. Wkoło żeń-szenia kręci się jego wyprawa do Korei Południowej i wizyta w Pekinie. Żeń-szeń staje się być rzeczą, na którą Thompson zwraca uwagę na każdym kroku. Staje się też łącznikiem między kontynentami, staje się powodem migracji zarobkowych z Azji do Stanów. Weźmy lud Hmongów, który rusza do nowego świata i tam zaczyna nowe życie… Żeń-szeń staje się też przyczynkiem do zagłębiania w historyczne korzenie. Korzenie sięgające czasów Marco Polo.
I te wszystkie plansze poświęcone historii, będące reportażem na żeń-szeniowe tematy czyta się z przyjemnością. Choć powiedzmy sobie to jasno - Thompson to nie Joe Sacco, niekwestionowany mistrz komiksowych reportaży na ważne tematy. Ale już rodzinne wątki, poświęcone sprawom stricte familijnym – jak relacje z rodzicami i rodzeństwem - Thompson mógłby sobie darować. Gdy na pierwszy plan wchodzą kwestie religii, szkoły, komiksów czy pierwszych miłosnych uniesień, wpływamy na mielizny. Wchodzimy w „zgniłe korzenie”, od których Thompson i tak nie odcina się.
Tak, części tej opowieści moglibyśmy nie dostać. Thompson mógłby skupić się wyłącznie na żeń-szeniu, nie zawracając sobie (i nam) głowy kolejnymi, familijnymi rozterkami. Mógłby zrobić z komiksu solidny, żeń-szeniowy dziennik podróżny - że nawiążę do innej publikacji, jaką firmuje swym nazwiskiem. Mógłby odciąć na dobre korzenie, do których z jakichś powodów wraca. Albo odwrotnie. Mógłby w końcu zrobić terapeutyczny komiks, w którym poznalibyśmy co mu leży na sercu. Ale tak po całości. Bez „pudrowania” żeń-szeniem. Bo, że coś leży, widać.
„Żeń-szeń. Zgniłe korzenie” pewnie skusi tych, którzy zaczytywali się i w „Habibi” KLIK i w „Kosmicznych rupieciach” KLIK. Mnie wystarczą „Blankets”, „Żegnaj Chunky Rice” oraz wspomniany szkicownik – „Dziennik podróżny”.
autor recenzji:
Mamoń
26.07.2024, 23:46 |