MA NA IMIĘ JENNY
Mike Mignola i kolejny niezależny od jego opus magnum (czyli „Hellboya”, wiadomo) projekt. Tym razem – po raz kolejny w jego karierze – stworzony z pomocą Troya Nixeia. A raczej po raz pierwszy, bo historia ta debiutowała w 1999 roku, czyli na kilka miesięcy przed „Zagładą Gotham” (i jakieś cztery lata przed „Batman: The Gasworks”). Tak czy inaczej, chociaż to nie historia o Człowieku Nietoperzu, ma z tymi dwoma opowieściami bardzo dużo wspólnego, bo wszystkie łączy zabawa lovecraftowskimi motywami i mitami. No i wiktoriańskimi klimatami także. ot kolejna dobra rzecz dla fanów Mignoli i fajnych, komiksowych horrorów, w których liczy się przede wszystkim klimat.
Londyn, czasy wiktoriańskie. W dokach le się dzieje, giną ludzie, pojawiają się dziwne stwory z mackami, a tu jeszcze znikąd pojawia się tajemnicza dziewczynka, która… No właśnie, czy może mieć ona jakiś związek ze wszystkim tym, co dzieje się wokoło?
Mignola to jeden z czołowych twórców horrorów. I jeden z najlepszych. Klimat, jaki budował w swoich komiksach, nawet pomimo pewnych niedociągnięć fabularnych widocznych szczególnie w początkowych „Hellboyach”, robił taką robotę, że komiksy te zachwycały. I zachwycają po dziś dzień. No ale to była zasługa niesamowitej kreski Mignoli, który operując mocna czernią i cartoonową prostotą, ożywiał na stronach niesamowity nastrój rodem z niemieckiego ekspresjonizmu i klasyki filmów grozy. Co jeszcze podkreślały doskonałe w swej prostocie kolory Stewarta. Ale tej opowieści, jak i wspomnianych na wstępie „Batmanów” Mignola nie narysował. No i sam też tego wszystkiego nie napisał.
Ale Nixey (który wspiera go w scenariuszu, a który sam na polu graficznym wspierany jest przez Farela Dalrymple’a) też wie co robi. Mignola nie przypadkiem zresztą wybrał go na współpracownika, bo gość operuje podobnym stylem. Nie tak świetnym, choć nieco bardziej złożonym – czasem kojarzyło mi się to nico z Lemire’em, choć ten artysta na rynku pojawił się dopiero dobrych kilka lat później – ale nadal całkiem nastrojowym i fajnie wyglądającym. Duża tu zasługa koloru Stewarta, który jak zwykle doskonale wie co robi i robi to po prostu po mistrzowsku, dobierając barwy podobne do tych, jakimi ozdabiał ilustracje Mignoli, ale z nieco większą dozą brudu i tym podobnych zabiegów. A fabularnie obaj panowie radzą sobie dobrze, bo też lubią podobne klimaty i zapewne tam, gdzie jednemu się czegoś nie chce, drugi to pociągnie. Bo jak czytam Mignolę, mam wrażenie, że lubi on bardziej estetykę legend i spiskowej teorii dziejów, niż taki stricte wiktoriański horror, a kiedy w taki wchodził, robił to szybko, krótko i przełamując innymi elementami. Ale uwielbia Lovecrafta, co zawsze czuć, a Nixey, który ewidentnie też go równie mocno lubi, dopełnia fabularnie to wszystko o taką horrorową klasykę, którą prowadzi bardziej klasycznymi ścieżkami. Efekt ich współpracy, jak zawsze, jest bardzo dobry. To nie poziom „Hellboya”, ale też warto.
wkp, 28.02.2024, 06:01