BATMAN: ZABÓJCZY ŻART - recenzja filmu animowanego
Gdyby postarać się podzielić żarty na zasadnicze kategorie, na pewno wyróżnilibyśmy żarty słabe i mocne, cięte i denne, stare i nowo zasłyszane, dobre i niesmaczne, ale najwyżej w rankingu stałyby te, które można określić jako zabójcze. Czyli takie do cna zepsute, na wskroś podszyte złośliwością, z ukrytym podwójnym dnem, bolące jak diabli tego, który je usłyszał. Owszem, budzące śmiech, lecz bardziej diaboliczny rechot, aniżeli łzawiący spazm radochy. I taki jest właśnie "Zabójczy żart" w wydaniu Jokera i Batmana - bolący i brutalny jak diabli. Ale zacznijmy od początku...
A początek był stosunkowo prosty. Po dziesiątkach lat durnych historyjek przeznaczonych dla młodzieży, w latach 80. zeszłego wieku amerykański komiks postanowił nie być taki jak dawniej i skłonić się ku dojrzałej opowieści niosącej ze sobą jakieś przesłania. Trend komiksu jako obrazkowej literatury dla dorosłych zapoczątkował Frank Miller ze swym niełatwym w odbiorze i wymagającym kilkukrotnego podejścia eposem "The Dark Knight Returns", a jego drogą podążyli inni niemniej zdeterminowani twórcy chcący pokazać prawdziwą moc drzemiącą w z pozoru prostych historiach o Człowieku-Nietoperzu. Dopóki pałeczki nad herosem nie przejęli Miller i Moore, Batman był dość powierzchowną postacią rzucającą batarangami na lewo i prawo, zmagającym się z równie powierzchownym, choć zarazem niezwykle kolorowym, panteonem złoczyńców w towarzystwie płytkiego jak kałuża chłoptasia-akrobaty. Taka mało wykwintna forma cechowała zresztą większość komiksów z tamtego okresu mocno przyczyniając się do kryzysu, jaki spotkał w końcu amerykański rynek komiksowy. Jednym z innowatorów rzucających wyzwanie zapchanemu tandetą rynkowi został znany już dziś niemal każdemu za sprawą swych wiekopomnych epopei w rodzaju "Watchmen" czy "V for Vendetta", Alan Moore - Brytyjczyk pasjonujący się magią i okultyzmem (czemu zresztą wielokrotnie dawał upust w swoich komiksowych historiach), śmiertelnie skłócony z dwoma największymi potentatami amerykańskiego rynku komiksowego, Marvelem i DC, który od samego początku postawił w komiksach na realizm. A przynajmmniej na coś co można nazwać realizmem, jeśli brać pod uwagę fantastyczną przecież konwencję nurtu superhero, z jakim postanowił się zmierzyć. Czymś takim właśnie wyróżniała się jego historia "Batman: The Killing Joke" z 1988 r. stworzona do spółki z mistrzem sugestywnego przedstawiania postaci, rysownikiem Brianem Bollandem, która zaskakiwała już nie tylko niezwykłą dramaturgią, sporym namieszaniem w uniwersum (córka komisarza Gordona i zarazem eks-Batgirl, Barbara, na skutek "interwencji" Jokera staje się na zawsze inwalidką przykutą do wózka), tworzeniem kanonu, zaś przede wszystkim uczynieniem opowieści o Batmanie tym czym w zamierzeniach od zawsze powinny być – ponurym dreszczowcem, w którym zawsze pada deszcz.
Kilka lat później taka forma maksymalnego "spoważnienia" dotknęła też filmów animowanych dedykowanych dotychczas prawie wyłącznie dla dzieci (nielicznych wyjątków w rodzaju "Gandahar", "Ogień i Lód" czy "Władca Pierścieni" nie warto tu roztrząsać), czego świetnym przykładem stał się serial o Batmanie (w oryginale znany jako "Batman: The Animated Series") rozpoczęty w 1992 r., będący prekursorem jeszcze bardziej poważnych, a niekiedy wprost zmierzających w kierunku thrillera lub horroru, pełnometrażowych animacji z udziałem Mrocznego Rycerza i jego psychotycznych antagonistów. Wiele chemikaliów upłynęło w potężnych kadziach zakładów chemicznych Axis, zanim filmowi twórcy zdecydowali się zekranizować najbardziej kanoniczne z komiksów - niedawno przeniesiono na ekran (niestety, na mały ekran) w animowanej wersji obydwa tomy "The Dark Knight Returns" (odpowiednio w 2012 i 2013 r.), a dopiero w tym roku swojego filmowego odpowiednika doczekał się "Zabójczy żart", z tym, że ta akurat pozycja miała okazję zaprezentować się już na dużych ekranach multipleksów. Pomijając sens adoptowania, tu trzeba przyznać, iż bardzo wiernego w stosunku do oryginałów, klasyków komiksu amerykańskiego, warto zachwycić się samą ideą propagowania animacji dla dorosłych ("Zabójczy żart" z racji na niezwykłą brutalność z całą pewnością nie nadaje się do oglądania przez małoletnich) w kinach (także polskich), słynących raczej z tego, że jedyne animacje w nich prezentowane to przesłodzone wysokobudżetowe przeboje od Disney'a i Pixara.
"Tym razem przeszedł samego siebie" - tak podsumowała dokonania Księcia Zbrodni Barbara Gordon po tym jak Joker sponiewierał ją kulą z rewolweru i niech to wystarczy za opis fabuły, dla tych, którzy oczywiście dzieła Alana Moore'a nie znają, a chcieliby je poznać w filmowym wydaniu. Największy rywal Batmana daje tu bowiem czadu na całego, a tłem do popisu jest oczywiście znany z komiksowego pierwowzoru opuszczony lunapark, nota bene zamknięty z powodu karuzel stwarzających ewidentne zagrożenie dla użytkowników, tak więc lokalizacja idealna dla szaleńczej błazenady pana z pomalowaną twarzą. Warto wspomnieć, że ponury i na wskroś brutalny nastrój animowanego "Zabójczego żartu" rozmiękcza nieco typowo awanturniczy początek kreskówki prezentujący ostatnie wspólne akcje Gacka i Batgirl - jest wesoło, przygodowo, nawet erotycznie - dopiero około pół godziny później mamy już do czynienia z właściwą, tytułową historią. Zabieg w stylu "who is who" zrozumiały, bo w końcu nie wszyscy widzowie muszą orientować się w uniwersum DC, a superbohaterska przeszłość Barbary Gordon ma przecież duże znaczenie dla reszty seansu. Od strony wizualnej film przypomina pozostałe pełnometrażówki rodem z DC - jest ładnie, estetycznie, z komiksowym sznytem, aczkolwiek bez fajerwerków. Już na pierwszy rzut oka widać, iż produkcja, podobnie jak reszta rysunkowego cyklu o Batmanie, została przeznaczona na rynek DVD, a pojawienie się jej w kinach to bardziej dzieło upartych speców od marketingu niż odgórnie zamierzony koncept. Z drugiej strony wątpię by ktoś oczekiwał wiernego skopiowania superrealistycznej kreski Briana Bollanda znanej z komiksu na potrzeby kinowe, to rzecz praktycznie niemożliwa. Inaczej ma się sprawa z voice actingiem - kanoniczna obsada w rodzaju Kevina Conroy'a jako Batmana czy Marka Hamilla jako Jokera udowadnia, że filmowe Gotham ma od lat swoje głosy sumienia, bez których trudno dziś sobie wyobrazić ten brutalny, nietuzinkowy świat. A przecież tym razem w ostatecznym starciu dwóch odwiecznych antagonistów liczą się nie tylko szybkie pięści, lecz to co zostanie powiedziane i niedopowiedziane - filmowy "Zabójczy żart" kończy się identyczną jak komiks puentą, po której już zawsze inaczej patrzy się na wzajemne relacje Batmana i Jokera.
Idąc na seans nie spodziewałem się spotkać kogoś kto jeszcze nabierze się na ten powtarzany od 1988 r. dowcip. A jednak w ciemnicy sali kinowej, gdy zabrzmiały ostatnie chichoty Batmana i Jokera poprzedzające napisy końcowe filmu, ktoś odważył się krzyknąć zdumionym głosem "Nie! to nie może być koniec! Nie!", co przyniosło mi nie lada satysfakcję. Po pierwsze dlatego, że, w odróżnieniu od ów osobnika doskonale wiedziałem jaki będzie finał "Zabójczego żartu" (choć otwarcie przyznam za to, iż jego wyjęty z innej bajki początek zupełnie mnie zaskoczył). Po drugie, bo ten ktoś (młody pan ze swoją lepszą połówką, jak mniemam) uwięziony gdzieś pomiędzy jednym, a drugim kubełkiem popcornu, nie dostrzegł elementarnego prawidła rządzącego kinem - tego, że to właśnie zwykłe "nie!" utkwione między rozkosznym "tak!" czyni konsumowany produkt dziełem sztuki. A tak swoją drogą ten okrzyk zdumienia jest najlepszą puentą, jakiej mógł doczekać się "Zabójczy żart", albowiem wszyscy przecież wiemy, iż historia Szalonego Klauna i Pana Nietoperza wcale się na tym nie skończyła, prawda?
Zabójczo zrecenzował: Piotr Rafałowicz
|
|